Nawigacja

Facebook

Losowa Fotka

Aktualnie online

· Goci online: 1

· Uytkownikw online: 0

· cznie uytkownikw: 16
· Najnowszy uytkownik: maro

Gdzie dupsko, a gdzie ucho - całość

Gdzie dupsko, a gdzie ucho?! Czyli majowe igraszki Nitas Apnoe Team w Dahab i okolicach

Dahab jeszcze raz

Dwa pierwsze tygodnie maja od dawna zapowiadały się interesująco. Na ten okres zaplanowaliśmy wyjazd do Dahab, ja z grupą moich freediverów (nazwijmy ją Nitas Apnoe Team) oraz Dorota (moja połowica) z dziewczynami spod znaku Nurkujących (ze sprzętem) Kobiet. Ja miałem przeprowadzić regularny kurs freedivingu na wodach otwartych, a później nurkowania rekreacyjno stażowe. W sumie w wyjeździe wzięło udział 31 osób, choć nie wszyscy przyjechali na pełne dwa tygodnie Wyjazd udał się pierwszorzędnie. Zresztą, czyż mogło być inaczej? Wprawdzie we znaki dawał się nam nieco hotel, w którym mieszkaliśmy (powiedzmy, że nie wszystko funkcjonowało w nim tak, jak należy, ale z drugiej strony czego można wymagać od trzygwiazdkowego resortu w Egipcie?), zaskoczyła nas trochę pogoda (kilka dni ze stuprocentowym zachmurzeniem, a nawet zapowiedziami, na szczęście niezrealizowanymi czegoś na kształt prawdziwej burzy), widzialność pod wodą też nie była oszałamiająca (12-20 metrów). Jednak doskonałe towarzystwo sprawiło, że wszyscy wyjechaliśmy do domów z żalem, że musimy już wracać.

Nurkowania odbywały się tradycyjnie dla Dahab tj. częściowo na Lighthausie, a częściowo w Blue Hole. Z inicjatywy uczestników w drugim tygodniu zaliczyliśmy też całodzienną wycieczkę statkiem po dalej położonych od brzegu rafach. Pewnym szokiem było dla nas to, co działo się w Blue Hole. Takiej ilości freediverów jeszcze tam nie widziałem. Każdego dnia w poprzek błękitnej dziury rozciągnięta była jedna, a czasem i dwie linki, do których co kilka metrów cumowały freediverskie boje uczestników kursów prowadzonych dla Rosjan przez Natalię Molchanovą oraz dla Włochów przez Gianlukę Genoniego. Czasem udawało się nam do tych linek podłączyć nasze bojki, ale bywały i takie dni kiedy Rosjanie rozstawiali 13 (tak, tak trzynaście!) stanowisk zajmując całą szerokość Blue Hole. Wtedy było trudniej, bo przestrzeni dla pozostałych freediverów zostawało niewiele, ciężko było zaparkować tak, by zmieniające się prądy nie znosiły nas to na rafę, to na nurkujących obok Rosjan (czy też Włochów). Na szczęście oni zwykle rozpoczynali wcześniej niż my i wcześniej również kończyli, dzięki czemu na nasze drugie nurkowanie Blue Hole z reguły całkowicie pustoszał. Wtedy dopiero mogliśmy poczuć się naprawdę jak na wakacjach, a nie jak na środku zatłoczonego hipermarketu. W sumie wychodzi więc na to, że spokojniej i przyjemniej można było nurkować na Lighthause. Wprawdzie głębokości są tam mniejsze, ale około 60 metrów przy najdalej położonej od brzegu, czerwonej boi można znaleźć. Dlatego jeśli ktoś nie potrzebuje dobijać do setki, to polecam to rozwiązanie, przynajmniej wtedy gdy na Blue Hole urzęduje Natalia ze swoimi kursantami. Tak też zrobił Martin Stepanek, który prowadził w czasie naszego pobytu kurs instruktorski w ramach Freediving Instructors International. Dobre dwie godziny jednego z wieczorów udało się nam i obecnej też w Dahab grupie Freediving Team Warszawa spędzić na ekscytującej rozmowie z Martinem. Potwierdziła ona wszystkie moje wcześniejsze wyobrażenia o nim. To nie tylko jeden z gigantów współczesnego freedivingu w sensie sportowym, ale również fascynujący człowiek, trener, instruktor, pasjonat i prawdziwa kopalnia wiedzy o nurkowaniu z zatrzymanym oddechem.

A wracając do kursu i innych nurkowań jakie odbyły się w ramach wyjazdu, to szczerze mówiąc nie chce mi się poświęcać temu tematowi zbyt wiele miejsca. W końcu większość naszych zanurzeń, przynajmniej z perspektywy obserwatora jest podobna do siebie jak dwie krople wody: jazda przy linie w dół i przy tej samej linie jazda w górę. Trochę nudne, prawda? To zupełnie inaczej niż na przykład we wspinaniu, w którym każda pokonywana droga jest inna, a nawet ta sama trasa powtarzana w różnych warunkach atmosferycznych potrafi być całkowicie odmienna. Do tego dochodzą różnorodne formacje skalne, a to wymagające delikatnego balansowania płyty, dla odmiany siłowe okapy, przewieszki, kominy, rysy, grzędy, ostrogi, granie przy czym żadne z nich nigdy nie powtarza się w takim samym kształcie. Tam po prostu więcej się dzieje i jest więcej do opisywania. U nas z zewnątrz wszystko wygląda podobnie, a całe doświadczenie, przeżycie, emocje siedzą w głowie nurka, do której jednak trudno się dostać. Dlatego nurkowania podsumuję tylko tak, że były bardzo udane. Większość (choć nie wszyscy) zrealizowała swoje cele, poprawiono wiele Personal Bests. Natomiast, żeby podać jakiś konkret wymienię tylko Darka, który okazał się absolutnym hitem wyjazdu. Jeszcze nieco ponad dwa lata temu w zasadzie nie umiał pływać, a zanurzyć głowy pod wodę nie był w stanie choćby na chwilę, bo bał się, że zaraz zabraknie mu powietrza. Jednak mimo to najpierw zapisał się na kurs Total Immersion (nieobytym wyjaśniam, że chodzi o efektywne, szybkie, a mimo to bezwysiłkowe pływanie, głównie kraulem), a później na prowadzony przeze mnie basenowy kurs freedivingu. W grudniu ubiegłego roku trafił wraz ze mną i innymi freediverami do Hurghady. Przez pierwsze dni nie był w stanie zejść poniżej 3-4 metrów i kiedy zaczynałem już mieć wyrzuty sumienia, że zabrałem go na ten, jak się obawiałem, zupełnie nieudany dla niego wyjazd, nagle odblokował się i poszedł na ponad trzydzieści metrów w dół! Tym razem w Dahab od początku szło mu dużo lepiej, niż poprzednio. Każdego dnia poprawiał swoje wyniki, by wreszcie skończyć na równych czterdziestu metrach. Nie zszedł niżej tylko dlatego, że nakazałem mu oswojenie tj. kilkukrotne powtórzenie tej głębokości, zanim zacznie nurkować jeszcze głębiej. Co więcej z każdego zanurzenia wypływał z uśmiechem na ustach i okrzykiem „Ale było fajnie!”. Na koniec dodam, że w żadnym nurkowaniu nie miał żadnych, najmniejszych nawet objawów niedotlenienia. Oj Darku, daleka jeszcze droga w dół przed Tobą!

Jako się rzekło więcej o nurkowaniach pisać mi się nie chce, więc zamiast tego daję poniżej trzy migawki z Dahab na inne tematy:

Martin Stepanek jest najlepszakiem

Wspomniałem już o nim kilkadziesiąt linijek wcześniej, ale nie mogę się oprzeć pokusie napisania jeszcze kilku słów na jego temat. A było to tak:

O tym, że w Dahab będzie prowadził kurs instruktorski wiemy od kilku dni. Kiedy wreszcie pojawia się na płytkiej wodzie tuż obok naszych leżaków na Lightausie wyciągam ucho w jego stronę i staram się łowić każde słowo. Nie wszystko do mnie dociera, w końcu dzieli nas około 20 metrów odległości, ale Martin mówi tak głośno i wyraźnie, że wyłania się z tego jasny obraz: ma niezwykle usystematyzowany, klarowny sposób prowadzenia narracji. Kolejne punkty logicznie wynikają jeden z drugiego. Teraz właśnie omawia jak uczyć kursantów poprawnego scyzoryka. Demonstruje najpierw właściwy sposób jego wykonania, a następnie z różnymi błędami (często popełnianymi przez kursantów), które szczegółowo omawia. To samo mają zrobić jego studenci – przyszli instruktorzy FII. Metodologia prowadzenia zajęć jest na szóstkę! Poganiany przez Kasię i Dorotę (te kobiety kiedyś mnie wykończą ;) zaczynam kombinować jak by się z nim spotkać i pogadać. Na drugi dzień okazuje się, że nie ma już nad czym się zastanawiać, bo Freediving Team Warszawa zdążył „wyczaić”, w której kafejce Martin urzęduje. Idziemy tam połączonym składem, rzeczywiście spotykamy Martina i umawiamy się z nim na wieczór.

O siódmej jesteśmy z powrotem w tym samym miejscu. Martin kończy właśnie omawianie zajęć z kursantami i za chwilę możemy się do niego przysiąść. Jesteśmy lekko onieśmieleni więc pierwsze pytania przychodzą z trudem, ale już po chwili znikają wszelkie bariery. Martin jest bezpośrednim, wyluzowanym gościem. Widać, że freediving to jego prawdziwa pasja. Nie trzeba ciągnąć go za język. W zasadzie wystarczy tylko zasygnalizować temat, by pociągnął go dalej sam analizując wszystkie jego aspekty. Słucham zafascynowany i staram się zapamiętać każde słowo. Widzę, że nie tylko dla mnie jest to tak ważne, bo na stole pojawia się włączona na nagrywanie kamerka GoPro. O tę kamerkę, a właściwie sposób, w jaki znalazła się przed Martinem będą się później spierać jej właściciel, Marcin „Firefox” z Jarkiem Ozaniakiem, ale teraz to jest nieważne. Teraz Martin snuje opowieść o kursach interakcji ze zwierzętami morskimi. Okazuje się, że wszystkie one używają języka ciała, który można zrozumieć, a nawet nauczyć się nim posługiwać! Pies, gdy warczy i szczerzy zęby daje nam do zrozumienia, że mamy zostawić go w spokoju, a gdy merda ogonem oznajmia, że możemy go pogłaskać. Ze stworzeniami morskimi jest dokładnie tak samo, tylko ze zrozumiałych względów ich języka większość z nas, istot lądowych nie rozumie. Na szczęście są ludzie tacy jak Martin, który nie tylko język ten zna, ale nawet potrafi umiejętność posługiwania się nim przekazać innym. Robi to właśnie na kursach interakcji. Co jeszcze ciekawsze pierwsze zajęcia każdego kursu Martin przeprowadza z udziałem żarłaczy białopłetwych, a to jeden z najgroźniejszych gatunków spośród wszystkich rekinów. Zdaniem Martina groźniejszy nawet od żarłacza białego, który od czasu „Szczęk” Spielberga uchodzi, nie do końca zasadnie za największego morskiego ludojada. Dlaczego więc kompletni nowicjusze zaczynają od spotkania właśnie z rekinem białopłetwym? Okazuje się, że wyjaśnienie jest bardzo proste: ma on bardzo wyrazisty sposób komunikowania się i jest najbardziej przewidywalny spośród „dostępnych” dużych zwierząt morskich, prawidłowo reaguje na sygnały wysyłane przez nurkujących ludzi. Co więcej, w odróżnieniu od wielu innych gatunków nie boi się ludzi i po otrzymaniu komunikatu „odejdź” wprawdzie odpływa ale … po jakimś czasie wraca i można dalej prowadzić z nim „konwersację”. Z innym morskimi stworami na ogół bywa inaczej. Po komendzie „odejdź” (a jest to jedna z pierwszych komend, jakie lekko zestresowani, wrzuceni między rekiny ludzie próbują zastosować) odpływają i … tyle je widziano. Aby bawić się dalej trzeba krążyć łodzią godzinami w poszukiwaniu nowych przedstawicieli danego gatunku. Z rekinem białopetwym okazuje się, że jest inaczej.

Kiedy wyczerpujemy temat interakcji ze zwierzętami przechodzimy płynnie do problemu lung squeeze. Ku mojemu zaskoczeniu na pytanie o tę kwestię Martin odpowiada, że i jemu przytrafiła się ta dolegliwość, ale … miało to miejsce w naprawdę szczególnych okolicznościach. Było to w czasie Drużynowych Mistrzostw Świata w Sharm el Sheik w 2008 roku. Martin wtedy był chory i w ogóle nie powinien był startować, jednak poczucie odpowiedzialności za drużynę kazało mu założyć płetwę i pierwszego dnia wykonać nurkowanie w stałym balaście na 100 metrów, o którym mówił później, że było najcięższym w całej jego dotychczasowej karierze. Skończyło się potężnym squeezem, z którym zamiast odpoczywać, w następnych dniach Martin startował jeszcze w statyce i dynamice. Ostatecznie dzięki temu Czesi zdobyli srebrny medal, ale Martin odchorowywał ten sukces przez ponad dwa miesiące. Podziwu godne poświęcenie dla drużyny! Kończymy ten temat rozważaniami nad fizjologią lung squeeze’a. Niby wszystko jest mi wiadome, ale nawet znane informacje podane przez Martina nabierają nowego kształtu i systematyzują mój dotychczasowy obraz zjawiska.

I tak można by ciągnąć tę opowieść jeszcze przez wiele stron, bo Martinowi usta nie zamykały się przez blisko dwie godziny, a lista poruszanych tematów była długa. Entuzjastycznie dzielił się z nami swoją wiedzą. Nie starał się ukrywać cennych informacji, w odróżnieniu od pewnych, cierpiących na przerost ego instruktorów, którzy za każde swoje starannie odmierzone słowo każą sobie słono płacić. Tym bardziej Martin zyskiwał więc moją sympatię. W każdym razie dla mnie było to jedno z najbardziej inspirujących spotkań w mojej historii jako freedivera.

Gdzie dupsko, a gdzie ucho?

Po popołudniowych zajęciach z teorii odpoczywamy przy stolikach barku w Planet Divers, bazy z której pomocy korzystaliśmy organizując nasze nurkowania. Wracając do sali wykładowej po zostawiony tam komputer potykam się o trupa. Zastygłe w nienaturalnie skręconej pozycji zwłoki spoczywają na podłodze, a właściwie na miękkim dywaniku, który ktoś litościwie rozścielił pod nimi. Chcę już dzwonić po kornera, ale bliższe oględziny wykazują, że w trupie tlą się jeszcze iskierki życia. Ponadto niedoszły denat okazuje się być Dominikiem, jednym z uczestników naszego obozu, a skoro to nasz człowiek, w dodatku jeszcze trochę żywy, to należy podjąć jakieś działania ratunkowe. Dominik jest powalony przez Zemstę Faraona, ma ból żołądka, sraczkę (z przeproszeniem), wymioty i trzydziestodziewięciostopniową gorączkę. Po krótkiej konsultacji wzywamy więc pomoc lekarską (ubezpieczenie medyczne czasem jednak się przydaje). W pierwszej chwili sam zamierzam eskortować ofiarę do szpitala, ale nagle do akcji wkracza inna moja kursantka, Dorota. Od wczoraj odczuwa pogłębiający się ból ucha, może więc warto skorzystać z okazji i odwiedzić medyka? Decyzja zapada szybko, bo przysłana przez ubezpieczalnię taksówka czeka już na ulicy - zamiast mnie w roli opiekuna jedzie więc Dorota.

Wieczorem, po powrocie do hotelu ze szczęśliwie ocalałym Dominikiem Dorota zdaje relację. A łatwo nie było. Miejscowy lud obdarzony jest godnym pozazdroszczenia zmysłem do biznesu. Zasady korzystania z wykupionego przez nas ubezpieczenia medycznego są takie, że wprawdzie pierwsze 30 euro poszkodowany musi wyłożyć z własnej kieszeni, ale resztę, praktycznie jaka by ona nie była, płaci ubezpieczyciel. Trzydzieści euro to w Egipcie kwota całkiem pokaźna, ale czyż można na niej poprzestać, jeśli w zanadrzu czekają nieograniczone zasoby Europaische Risevesicherung AG? Pytanie oczywiście jest retoryczne, więc przebieg wydarzeń jest łatwy do przewidzenia. Na miejscu medycy diagnozują u Dominika poważną infekcję gardła (???!!!), konieczne okazuje się zastosowanie antybiotyków i całej baterii innych leków. Nie może też obyć się bez kroplówki, a co więcej lekarz zdecydowanie zaleca pozostanie na obserwacji w szpitalu przez co najmniej dwa dni (ciekawe ile ubezpieczalnia płaci za dzień pobytu, ale na pewno niemało). Kto wie jak by się to wszystko skończyło gdyby otumaniony gorączką Dominik był pozostawiony sam sobie. Na szczęście ochrzczona przez nas Żelazną Mamą Dorota zachowuje pełną przytomność umysłu oraz zdolność do działania i wyrywa go z objęć troskliwych lekarzy. Zanim jednak się jej to udaje ma miejsce jeszcze jedno, brzemienne w tytuł niniejszej relacji wydarzenie. Jak napisano kilka linijek wcześniej, Dorota liczy na konsultację w zakresie ucha. Jej nadzieje, że „może uda mi się przykleić do Dominika i podsunąć własne ucho jako jego” spełzają na niczym. Czujni lekarze wiedzą przecież dobrze, że szykuje się kolejne trzydzieści euro, a może i więcej, jeśli tylko uda się zastosować odpowiednio kosztowne leczenie. I tak właśnie się dzieje. Zdaniem medyków ucho oprócz kropelek i pastylek dla pełnego powrotu do zdrowia wymaga … ni mniej, ni więcej, ale serii zastrzyków. Opisując przebieg wydarzeń w tym miejscu Dorota wybucha „Co im odbiło?! Za cholerę nie dam się im przecież pokłuć! A w ogóle, gdzie dupsko, a gdzie ucho?!” Kiwamy ze zrozumieniem głowami. No, tak niewątpliwie dupsko leży w zupełnie innym miejscu niż ucho, nie da się ukryć. I tak lekarze muszą pożegnać się z wpływami od ubezpieczalni za zastrzyki dla Doroty i szpital Dominika. Ci dwoje zaś czmychają czym prędzej taksówą do hotelu, zanim przedsiębiorczy medycy nie wpadną na pomysł wykonania kolonoskopii bez znieczulenia lub wycięcia woreczka robaczkowego, a ja (z dodatkową pomocą Marcina) zyskuję tytuł niniejszego artykułu.

Latając z monopłetwą

Rozpoczynając podróż powrotną do kraju dobrze po północy docieramy do lotniska w Tabie. Przed wejściem stoi kilometrowa kolejka wycieczkowiczów, którzy dotarli tu przed nami. Co się do cholery dzieje?! Sprawa wyjaśnia się kiedy zaraz za drzwiami do budynku dostrzegamy rentgenowskie skanery bagażu. Trzeba więc będzie poczekać, ale nie ma się czym denerwować. Przecież i tak nie polecimy wcześniej niż o 2:15 tj. o zaplanowanej godzinie startu samolotu. Po minięciu bramek kierujemy się do odprawy bagażowej i tu znów pojawiają się problemy. Piszę znów, bo kilka miesięcy temu to samo przeżyliśmy wracając z Hurghady. Urzędnicy lotniskowi nie chcą wpuścić nas z monopłetwami do kabiny i każą nadać je na bagaż. Jak w Hurghadzie tłumaczymy, że to sprzęt delikatny, a bardzo drogi, w luku bagażowym na pewno zostanie uszkodzony, że dlatego zawsze zabieramy je jako bagaż podręczny i nigdy nikt nie robi nam z tego powodu trudności. Tłumaczymy, perswadujemy, próbujemy negocjować … i nic. Jak grochem o ścianę. Żadne argumenty nie trafiają do wydającego karty pokładowe łysiejącego służbisty w białej koszuli. Dobra, kombinujemy. Nie da rady po dobroci, ale i tak cię przechytrzymy. Z naszą pomocą monówki odpływają więc spod stanowiska odprawy bagażowej i niepostrzeżenie pojawiają się tuż przed okienkiem kontroli paszportowej. Marta, która najbardziej podpadła łysemu urzędnikowi przebiera się w kurtkę, w ekspresowym tempie zmienia fryzurę, zakłada okulary i nierozpoznana przemyka się bez monówki przez jego stanowisko. Jej partner Maciek na pytanie urzędnika co zrobił z monopłetwą, którą jeszcze kilka minut temu dzierżył w ręce i za żadne skarby nie chciał się z nią rozstać patrząc mu głęboko w oczy, z niewinną miną oświadcza: „Zostawiłem w Egipcie”. Wywołuje to groźne warczenie ze strony Łysego, który oczywiście dobrze wie o co chodzi i zapowiada, że jeśli tylko zobaczy Maćka z monopłetwą, to rzeczywiście zostanie ona na zawsze na Synaju (z Maćkiem włącznie). My jednak nic sobie z tego nie robimy. Za kontrolą paszportową, którą już bez żadnych problemów pokonujemy z monopłetwami dyskretnie ciągniętymi po podłodze czujemy się jak byśmy wypłynęli na szerokie wody. Teraz już nic nam nie grozi, myślimy. Kiedy z zachrypniętego głośnika płyną nie do końca zrozumiałe słowa radośnie ruszamy do jedynej bramki prowadzącej na płytę lotniska. Po chwili zamieszania okazuje się jednak, że chodzi o samolot do Lyonu. Musimy więc jeszcze chwilę odczekać. Wreszcie jest kolejny komunikat: „Small Planet Airlines to Warsaw”. Grzecznie ustawiamy się w kolejce i nagle …. ślina zasycha mi w gardle. O zgrozo, wraz ze zmianą lotu nastąpiła zmiana obsługi na bramce i teraz stoi na niej nie kto inny, tylko …. Łysy z oprawy bagażowej! Czuję, że to będzie nasz koniec i tak jest rzeczywiście. Widząc nas Łysy z zauważalnym uśmieszkiem triumfu cedzi przez zęby: żadna monopłetwa nie wejdzie na pokład. Podejmujemy jeszcze desperacką próbę negocjacji bezpośrednio z samym kapitanem samolotu (w Hurghadzie to właśnie przeważyło szalę na naszą korzyść), ale tym razem jest on nieprzejednany (w Hurghadzie pilotem był Polak, a tym razem to Angol, może to dlatego?) i wreszcie musimy ogłosić sromotną klęskę. Monówki, po nerwowym owijaniu w resztki miękkich rzeczy jakie mamy jeszcze ze sobą trafiają do luku bagażowego. Egipcjanie przekonują nas, że dołożą wszelkich starań, by nic się im nie stało. Również kapitan lituje się nad nami i obiecuje, że tuż po lądowaniu natychmiast zadzwoni do obsługi naziemnej i osobiście każe dopilnować, aby płetwy traktowano z uwagą i ostrożnością. Jednak nie do końca nas to przekonuje. Właściciele płetw szykują się na najgorsze i są bliscy rozpaczy. Oczami wyobraźni widzą je roztrzaskane na kawałki. Czeka ich teraz pięć godzin niepewności. Najbardziej cierpi chyba Marta, która w Dahab ma swoją monopłetwę pierwszy i … być może ostatni raz na nogach. Kaśka też mało nie rzyga z obaw o swojego niedawno kupionego Glide’a. Na szczęście w Warszawie okazuje się, że … o dziwo wszystkie, co do jednej monopłetwy docierają bez szwanku! Egipcjanie i kapitan dotrzymali słowa!

Jak widać tym razem skończyło się szczęśliwie, a jednak to (ponowne, po Hurghadzie) doświadczenie pokazuje, że w zasadach odprawiania samolotów obowiązujących w Egipcie coś się zmieniło na gorsze (przynajmniej z naszego punktu widzenia). Na przyszłość lepiej więc będzie jeśli posiadacz monopłetwy zamiast liczyć na „standardową” procedurę polegającą na zabieraniu jej do kabiny i następnie upychaniu za ostatni rząd foteli (z czym normalnie, poza Egiptem nie ma problemu) przezornie obłoży ją z obu stron grubą warstwą ochronną i oblepi jak największą liczbą nalepek FRAGILE, by była przygotowana na ewentualną podróż w luku bagażowym.

I niech ta sentencja stanowi jakiś morał z niniejszej relacji.

Kończąc dodam, że to nie pierwszy i na pewno nie ostatni wyjazd freediverski organizowany z inicjatywy Nitas Apnoe. Dwa świetnie spędzone tygodnie z grupą zapaleńców freedivingu na długo pozostaną w mojej pamięci. Niebawem znów zawitam w słonecznym Egipcie, o czym oczywiście na bieżąco będę informował w Nurasie i Facebooku.


Komentarze

Brak dodanych komentarzy. Moe czas doda swj?

Dodaj komentarz

Zaloguj si, aby mc doda komentarz.

Oceny

Tylko zarejestrowani uytkownicy mog ocenia zawarto strony

Zaloguj si lub zarejestruj, eby mc zagosowa.

Brak ocen. Moe czas doda swoj?
Wygenerowano w sekund: 0.02
1,977,639 Unikalnych wizyt