Krwawe Motha 4. Widły
Dodane przez nitas dnia 27 kwietnia 2017
Widły

Przez dziesięciolecia w Motha wiało nudą. Nie działo się nic. Ostatni raz miejscowe wydarzenia zelektryzowały okolicę dobre piętnaście lat temu.

Właśnie wtedy, pewnego czerwcowego dnia Matt Malone dotarł do roboty nie wytrzeźwiawszy jeszcze po nocnym przepiciu. Na swoim stanowisku pracy tj. przy widłach w chlewni Johna Waltera stawił się, lekko się zataczając dobre dwie godziny po czasie. Był to już kolejny taki przypadek, więc trudno się dziwić, że nawet stary John stracił swą powszechnie znaną, anielską cierpliwość. Ze złością kazał mu zabierać się i nie wracać nigdy więcej. Malone nie przejął się tym specjalnie – zdążył się już przyzwyczaić do zwolnień z pracy w trybie nagłym. Była to kolejna robota, którą stracił z dnia na dzień. W chlewni przepracował aż pięć ostatnich miesięcy, co jak na niego było osiągnięciem wybitnym. Tak więc po krótkiej utarczce słownej z Johnem Walterem, chwiejnym krokiem odmaszerował wraz ze swoim narzędziem pracy na ramieniu. Zabrał je nie wiedzieć czemu, na co jego były już pryncypał machnął tylko ręką. „Nie będę się teraz użerał z tym ochlapusem o jedne stare widły” pomyślał z rezygnacją. Matt znany był z porywczego charakteru, który ujawniał się zwłaszcza wtedy, gdy był po kielichu. Dlatego, skoro już uznał, że z jakiegoś powodu nie może się rozstać ze swym trójzębnym orężem, to bezpieczniej było poczekać na jego odzyskanie do momentu, gdy całkiem wytrzeźwieje. Zanosiło się na to, że ten moment nie nadejdzie rychło, bo wracając z chlewni Matt tradycyjne zajrzał do baru „Słoneczny Patrol”, w którym przez trzy kolejne godziny topił smutki w towarzystwie butelki Burbona. Chętnie zostałby tam dużo dłużej, najlepiej aż do zamknięcia baru późnym wieczorem, co było jego utartym zwyczajem. Jednak dopiero minęło południe, więc dwaj jego niezawodni kumple od kieliszka – Luke i Don nie mogli dotrzeć jeszcze na miejsce. Każdy z nich tkwił w swojej robocie i Matt musiałby na nich poczekać jeszcze ładnych kilka godzin, gdy tymczasem zaczął krążyć myślami wokół swej wciąż apetycznej małżonki. Sprawiło to pojawienie się w barze Nicky’ego Wada, które przywołało wspomnienia. Matt i Madeline pobrali się blisko dwadzieścia lat temu. Dziś z wielkiej miłości jaką przed ślubem pałali do siebie zostało niewiele. Powodów, oprócz samego upływu czasu było sporo, a słabość Matta do wysokoprocentowych trunków, która narastała z wiekiem, dodatkowo się do tego przyczyniała. A jednak mimo, iż od lat każde z nich chadzało swoimi ścieżkami, to wciąż tkwili w formalnym związku, jakby nie mając dość siły i determinacji by zakończyć tę upadającą relację. Jakiś wpływ na to zapewne miał fakt, że od czasu do czasu Matt zdawał się wciąż pożądać swojej żony. Madeline starała się dbać o siebie i mimo swych nieco ponad czterdziestu lat zachowała na tyle atrakcyjny wygląd, że mogła podobać się nawet znacznie młodszym od siebie mężczyznom. Miała bujne, kobiece kształty, które lubiła eksponować przy każdej nadarzającej się okazji. W dawnych latach nie raz siedząc w barze u boku Matta była obiektem bezczelnego zapuszczania żurawia w jej zawsze głęboki, śmiało odsłaniający obfity biust dekolt. Czynili to mniej lub bardziej podpici klienci „Słonecznego Patrolu”, tymczasem jej zdawało się to sprawiać podszytą nutą perwersji przyjemność. Jeśli nawet czasem zwracała natarczywemu obserwatorowi uwagę, to obsztorcowując go jednocześnie jakby puszczała do niego oko dając do zrozumienia, że tak naprawdę ten rodzaj zainteresowania jest jej całkiem miły. Do furii potrafiło to rozjuszyć Matta i w zasadzie prawie każdego wieczora pomiędzy nim, a adoratorami Madeline dochodziło do utarczek słownych. Większość z nich kończyła się przynajmniej przepychankami, ale kilkanaście razy doszło nawet do bójek na pięści. W ich konsekwencji Matt dwukrotnie wylądował na posterunku Policji. Jednak mimo porywczości jaką objawiał wobec zalotników Madeline, na nią samą nigdy nie podniósł ręki. Ograniczał się tylko do rzucania wyzwisk pod jej adresem. Jednak te wszystkie dziwki, kurwy i ladacznice, które kierował w jej stronę w połączeniu ze świadomością, że pożądają jej inni mężczyźni zdawała się rozgrzewać jego własne libido. Noce następujące po zakończonych awanturami wieczorach w „Słonecznym Patrolu” należały do najgorętszych. To niestety było już przeszłością.

Jednak właśnie tego feralnego dnia wspomnienia z minionych lat powróciły, gdy barze pojawił się Nicky - jeden z najbardziej bezczelnych absztyfikantów Madeleine. Kilka lat wcześniej pewnej długiej, letniej soboty ten typek nie tylko wyjątkowo nachalnie pochylał się nad jej dekoltem ale w pewnym momencie po prostu bezwstydnie wsadził swoją łapę pod jej przykrótką sukienkę. Tego było już stanowczo za wiele. Po bójce, która skończyła się zmiażdżonym nosem, naderwanym uchem i wstrząśnieniem mózgu u przeciwnika Matt spędził noc w areszcie policyjnym. Dziś nieoczekiwane pojawienie się Nicky’ego przywołało tamte wspomnienia i kuszący obraz kształtów małżonki. Obudziło to zapomniane pożądanie i wygnało Matta z baru. Ponownie zarzucił widły na ramię i ruszył w kierunku domu krokiem jeszcze bardziej chwiejnym niż wtedy, gdy opuszczał chlewnię. Kiedy wreszcie znalazł się pod drzwiami dochodziła trzecia po południu. Było to zdecydowanie wcześniej, niż jego normalna pora powrotu. Nawet jeśli jakimś cudem nie zahaczył o „Słoneczny Patrol” i prosto z roboty trafił do domu, to nigdy nie było go na miejscu przed godziną szóstą wieczorem.

Tym razem znalazł się więc u celu dobrze przed czasem. Wchodząc na teren posesji z zadowoleniem zauważył, że samochód Madeleine stoi na swoim miejscu. A więc ona sama musiała być w domu. Nacisnął klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. „Dziwne” pomyślałby zapewne gdyby jego głowy w całości nie wypełniał dobrze mu znany, a odbierający zdolność kojarzenia faktów szum alkoholowego odurzenia. Zamiast więc zastanawiać się dlaczego Madeline zamknęła zamek, mimo iż nigdy nie robiła tego za białego dnia, dłuższą chwilę stał tępo wpatrując się w zamknięte drzwi. Wreszcie zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu klucza. Znalazłszy go po kilku próbach zdołał wepchnąć go do właściwej dziurki i przekręcić. „Maddie!” zabekotał od progu, ale nikt mu nie odpowiedział. Rozejrzał się po living roomie, kuchni i korytarzu ale mimo, iż świat nieco wirował mu w głowie utrudniając ocenę sytuacji, to jednak i dla niego nie ulegało wątpliwości, że nigdzie tam jej nie było. „Czyżbyś wyszła do tej larwy Louise? Właśnie dziś? Dziś, kiedy mam na ciebie taką ochotę?!” pomyślał. Jednak po chwili jego uszu dobiegł zduszony jęk. „Och, tak, tak, taaak!” To niewątpliwie był głos Madeleine. Nastawił ostrzej słuch i wtedy dotarły do niego inne, regularnie powtarzające się, jakże charakterystyczne odgłosy ich trzeszczącego łóżka małżeńskiego. Nie kojarząc jeszcze do końca, co te dźwięki oznaczają podszedł do zignorowanych wcześniej drzwi od sypialni. Były lekko uchylone. Popchnął je delikatnie lewą ręką, w prawej bowiem wciąż ściskał drzewce wideł Johna Waltera. Maddie ubrana była wyłącznie w jej ulubioną czerwoną spódnicę, która tym razem zadarta była do góry odsłaniając jej posągowe uda. Wsparta na łokciach i kolanach wypinała swój kształtny zadek w stronę drzwi. Twarz wciśnięta była w poduszkę, a jej pełne piersi regularnie falowały w rytm, który nadawał Mick – przyjezdny wynajmujący od dwóch miesięcy pokój u sąsiadów z naprzeciwka. Klęczał na lewej nodze odwrócony tyłem do drzwi. Drugą nogę oparł obok prawego boku Maddie jednocześnie pakując swój instrument w jej wypięty tyłek. Mimo, że Matt nie widział jego twarzy nie miał wątpliwości, że to właśnie on. Charakterystyczny, pokrywający prawie całe plecy tatuaż przedstawiający diabolicznego ogiera kopulującego z długowłosą nimfą nie pozostawiał wątpliwości. Matt w zdumieniu trawił ten widok starając się swym zatrutym alkoholem umysłem zrozumieć, co właściwie on oznacza. Tymczasem nieświadoma jego obecności para w szybkim tempie zbliżała się do szczytu swych uniesień. Wreszcie Matt pojął sens toczącej się przed nim sceny. Przez chwilę obserwował ją bez emocji, aż wreszcie poczuł gniew. Od dawna podejrzewał, że żona nie jest mu wierna ale nigdy wcześniej nie udało mu się zyskać pewności. Nawet niespecjalnie starał się ją zdobyć, bo w gruncie rzeczy na ogół Madleine była mu obojętna. Jednak nie dziś! O nie! Dziś pragnął jej, jak kiedyś. Zmącony alkoholem umysł przekręcał rzeczywistość i podpowiadał mu, że to dla niej rzucił dziś robotę. Poświęcił się dla niej, by ją zaspokoić, a ona … tak mu się odwdzięczała! Przed oczami stanęły mu sceny z dzieciństwa, gdy Bob - jego ojciec okładał matkę drzewcem od grabi niewyraźnie bełkocząc „Masz kurwo! Żeby ci do głowy nie przyszło puścić się z Gregorym!”. Gregory był zapewne bogu ducha winnym sąsiadem, który rzucał tylko czasem tęskne spojrzenie ku zgrabnej pani Malone. Jednak ojciec wiedział swoje. Według niego każda kobieta była dziwką, której należało trzepać skórę najlepiej ciężkim narzędziem. Te sceny powtarzały się zawsze, gdy pociągnął zbyt wiele whisky, a więc nie rzadziej niż w każdą sobotę. Jeszcze jako dziecko Matt obiecywał sobie, że nigdy nie postąpi tak ze swoją żoną. I o dziwo, mimo iż w stosunku do mężczyzn był porywczy nawet bardziej od swego ojca, to słowa dotrzymał. Aż do dziś. Podniecenie, jakie towarzyszyło mu od wyjścia ze „Słonecznego Patrolu” nagle ustąpiło miejsca narastającej wściekłości. „Jednak ojciec miał rację” pomyślał. Uniósł widły i zrobił dwa kroki w stronę łóżka. Zawahał się jeszcze chwilę. Czekał na moment, gdy para zbliży się do kulminacji i na ułamek sekundy wcześniej, mrucząc „O, niedoczekanie…” zadał pierwszy cios. Celował prosto w najgorętsze miejsce, gdzie ciało Micka wnikało w ciało Madeleine. Cios wymierzony był precyzyjnie tak, by widły nie zatrzymały się na miednicy mężczyzny. Środkowy i dolny ząb trafiły wprawdzie w próżnię, ale górny przebił się przez krocze Micka i dotarł aż do waginy. Kochankowie będąc już prawie u celu zamiast krzyku rozkoszy wydali z siebie przeraźliwy, podwójny skowyt bólu. Wciąż milczący Matt wyszarpał widły i uderzył ponownie, tym razem wyżej, w plecy Micka, który usiłował wyprostować się na kolanach. Środkowy ząb trafił prosto w uniesione kopyto przedniej nogi wytatuowanego ogiera. Zgruchotał 12 krąg przerywając rdzeń i paraliżując Micka od pasa w dół. Jego cielsko bezwładnie osunęło się na szamoczącą się pod nim Madeleine przygważdżając ją do łóżka. Mick był wielkim chłopem, mierzył blisko sześć i pół stopy i wzrostu ważył ponad dwieście pięćdziesiąt funtów. Rozpłaszczona na brzuchu Madeleine nie miała żadnych szans by wydostać się spod niego. Tymczasem Matt kontynuował dzieło zniszczenia. Ponownie wyrwał swój oręż z ofiary i przesuwał się dalej w stronę wezgłowia. Uniósł zakrwawione narzędzie i zatrzymał na chwilę jakby zastanawiając się, gdzie uderzyć tym razem. Madeleine wyła w niebogłosy. Wreszcie zdołała odwrócić głowę w stronę, gdzie stał jej oprawca i ze zdumieniem rozpoznała w nim swego męża. Głos zamarł jej w gardle. „Matt, Matt, to ty?!! Nie rób tego! To nie moja wina! To on, on …. on mnie zgwałcił!” wyszeptała. Nie powiedziała już nic więcej, bo trzecim ciosem środkowy ząb wideł przebił jej język, zmiażdżył rdzeń przedłużony i wyszedł po potylicznej stronie głowy. Drugi ząb rozciął tętnicę szyjną, podczas gdy trzeci chybił celu wzniecając tylko chmurę pierza z rozerwanej poduszki. Matt działał teraz metodycznie, jak maszyna. Kolejne precyzyjnie wymierzone razy zamieniały twarz kobiety w krwawą miazgę. Wokół wirowały setki białych kłaków. Jednak żadne z uderzeń nie sięgnęło mężczyzny. Jego głowa opadła o dobre pięć cali na prawo od głowy Madeleine w pozycji zwróconej w jej stronę. Matt był na tyle uważny, by nie robić mu więcej krzywdy. Dzięki temu Mick mógł cały czas ze szczegółami śledzić postępującą jatkę. Krew kochanki tryskała na jego twarz stopniowo przykrywając ją brunatnym, gęstniejącym kożuchem. Zalepiała nos i oczy. Bezwładny, niezdolny do wykonania żadnego ruchu Mick tylko cicho kwilił krztusząc się od czasu do czasu.

Tego dnia Madeleine była umówiona z Louise - mieszkającą dwa domy dalej przyjaciółką, która od dawna przekonywała ją by wreszcie dała sobie spokój z Mattem. W ramach stosowanej przez nią terapii regularnie wyciągała ją do baru „U Richi’ego”. Znajdował się on dokładnie po przeciwnej stronie miasteczka w stosunku do „Słonecznego Patrolu”, co gwarantowało, że Matt nigdy doń nie dotrze. Dzięki temu obie damy mogły bez ryzyka zajmować się flirtowaniem z interesującymi mężczyznami, jakich zawsze można było znaleźć w tym miejscu. To właśnie tu trzy tygodnie wcześniej Maddie nawiązała bliższą znajomość z Mickiem. Aż dziw, że nie stało się to wcześniej, bo zamieszkiwał on przecież ledwie sto jardów od niej.

Louise wkroczyła do domu Maddie i Matta jak zwykle dziarskim krokiem. Nawet nie pukała do uchylonych drzwi. Rozejrzawszy się po living roomie i kuchni, zawołała dwukrotnie „Maddie!” by wreszcie dyskretnie zajrzeć do sypialni. Najpierw w jej oczom ukazał się siedzący w bezruchu Matt. Zaskoczyło ją to, bo o tej porze powinien był przecież tkwić w „Słonecznym Patrolu”. Nie zdążyła jednak zastanowić się, jak wybrnąć z problemu, który w kontekście wycieczki do „U Richi’ego” sprawiała jego obecność, bo kiedy uniosła wzrok zamarła. Małżeńskie łoże Malone’ów było utopione w krwi spływającej ze szczątków, które jeszcze niedawno były zapewne całkiem niebrzydką kobietą. Wskazywały na to zgrabne, starannie ogolone nogi, wystające spod resztek spódnicy. Jednocześnie stanowiły one jedyny nienaruszony fragment ciała. Na zaczynającej się powyżej ud krwawej brei spoczywało gołe cielsko jakiegoś olbrzyma, którym od czasu, do czasu wstrząsały spazmatyczne drgawki wskazujące na to, że życie jeszcze nie do końca uleciało z jego właściciela. Matt wpatrywał się w ten obraz nieobecnym wzrokiem siedząc na pamiętającym jeszcze czasy konfederacji fotelu, rodzinnej pamiątce po pradziadku. W prawej ręce trzymał drzewce wideł wbitych potężną siłą w deski podłogi tuż obok jego stóp. Wokół zatopionych w drewnie ostrzy zgromadziła się spływająca z nich brunatna, zgęstniała krew. Louise najpierw zamarła w bezruchu, zaniemówiła, by wreszcie wydać z siebie krzyk przerażenia i wypaść na zewnątrz. Nieświadoma tego, co robi biegła ulicą jak szalona. Wreszcie coś, instynkt, zrządzenie losu, zawiodło ją przed budkę telefoniczną, przy której zatrzymała się. Tu nie przeanalizowany wcześniej, ale utrwalony w pamięci obraz zaczął wracać, a do niej zaczęło docierać, że te zmasakrowane zwłoki ubrane w doskonale znaną jej czerwoną spódnicę musiały należeć do Madeleine. Trzy razy myląc się, w końcu z trudem wykręciła właściwy numer i łamiącym się głosem wezwała Policję.

Funkcjonariusze zastali Matta dokładnie w tej pozycji, w jakiej zostawiła go Louise. Nie drgnął nawet kiedy sierżant Vasquez celując doń ze służbowego colta ryknął „Nie ruszaj się!”. Bez oporu pozwolił zakuć się w kajdanki i zaprowadzić do samochodu policyjnego, a później do aresztu. Ani razu nie odezwał się sam, ani nie odpowiedział na żadne pytanie.

Motha żyło zabójstwem przez wiele kolejnych tygodni. Mieszkańcy dyskutowali o nim w domach, na spacerach, w pracy, w barach, dosłownie wszędzie. Zastanawiano się nad tym jak długo Madeleine zdradzała Matta, jak odkrył on zdradę i czemu na narzędzie zbrodni wybrał właśnie widły. Powstawały setki teorii i naprędce kleconych interpretacji. Analizowano postać przyjezdnego Micka, o którym mało kto wiedział cokolwiek, a który mimo upływu krwi, uszkodzonej wątroby i konieczności usunięcia jednej nerki zdołał jednak przeżyć. Jedni współczuli mu, a inni podkpiwali z niego i losu, jaki pośrednio sam sobie zgotował. Miał zostać sparaliżowany do końca życia, a gdyby nawet jakimś cudem kiedyś przywrócono mu władzę w dolnej połowie ciała, to jego przyrządzik, którym tak ochoczo poczynał sobie w tamto czerwcowe popołudnie, na zawsze miał pozostać bezużyteczny. Każdego dnia pojawiały się nowe szczegóły kreowane przez co bardziej twórczych miejscowych plotkarzy. Według nich już wkrótce miało okazać się, że Matt był mordercą nie tylko swojej żony, ale i pół tuzina innych kobiet dla odmiany zatłuczonych kilofem lub posiekanych tasakiem do mięsa. Szok jaki towarzyszył tej sprawie szedł o lepsze z chorobliwym zainteresowaniem, które udzieliło się wszystkim bez wyjątku obywatelom lokalnej społeczności. W Motha wreszcie działo się coś.

Kiedy rozgorączkowanie zaczęło nieznacznie opadać, nadeszła druga fala emocji związana z procesem, który rozpoczął się równo dwa miesiące po zabójstwie. Prokurator William Both dostrzegł szansę na odnotowanie kolejnego sukcesu na swej ścieżce zawodowej w postaci łatwego do uzyskania wyroku śmierci. Sprawa wydawała się bezproblemowa. Wprawdzie obrońca z urzędu jakiego przydzielono Mattowi widział możliwość zakwalifikowania jej jako zabójstwa w afekcie, ale uzyskanie takiej sentencji wymagało współpracy ze strony oskarżonego. Tymczasem ten wciąż milczał jak zaklęty. Jakiekolwiek próby nawiązania z nim kontaktu spełzały na niczym bez względu na to, kto próby te podejmował. W końcu adwokat poddał się. Przyszło mu to dość łatwo, bo w gruncie rzeczy nie był zbyt zainteresowany obroną lokalnego menela za jakiego uchodził Matt. Proces był więc wyjątkowo krótki, co stanowiło pewne rozczarowanie dla rozgorączkowanych sprawą mieszkańców Motha oczekujących długo ciągnącego się i obfitującego w pikantne szczegóły spektaklu. Jednak już po trzech rozprawach ława przysięgłych wydała wyrok śmierci. Matt nie złożył apelacji i osiem lat później zasiadł na krześle elektrycznym. W areszcie, w trakcie procesu, przez cały czas oczekiwania na wykonanie wyroku w celi śmierci, aż do chwili kiedy wydał z siebie ostatnie tchnienie nie wypowiedział już ani jednego słowa.

W międzyczasie emocje mieszkańców opadły i Motha ponownie pogrążyło się w letargu. Na długie lata największymi atrakcjami znów stały się wydarzenia w rodzaju utarczki podchmielonych drwali w jednym z nielicznych barów, kradzież papy przeznaczonej do renowacji dachu kościoła lub przyjazd cyrku objazdowego. Z apatii wyrwał miasteczko dopiero pewien gorący, sierpniowy dzień zakończony śmiercią trzech bogu ducha winnych obywateli. Wszyscy zginęli od złotych kul wystrzelonych z karabinu snajperskiego. Pół roku później w poczekalni jedynej w Motha kliniki skonał tajemniczy przybysz ze zmiażdżoną lewą nogą i rozpłatanym brzuchem. Jego tożsamości nigdy nie udało się ustalić. Zaledwie dwa miesiące później ktoś lub coś wyrwało serce z klatki piersiowej Jane Foster uprzednio pożerając wnętrzności jej kota. Co u diabła stało się nagle z tą tak spokojną i monotonną dotąd mieściną?!

Autor: Tomek Nitka