Krwawe Motha 3. Jane
Dodane przez nitas dnia 26 kwietnia 2017
Jane

Dochodziła północ. Jane Foster miała do przejścia jeszcze cztery przecznice. Od blisko roku pokonywała tę drogę prawie każdego dnia, ale tym razem miał to być jej raz ostatni. Właśnie przed chwilą została wyrzucona z roboty. Ochłonęła już nieco po awanturze kończącej jej karierę za ladą baru „Słoneczny Patrol” i szła szybkim, zdecydowanym krokiem. Zapijaczonym typkom, jakich zwykle można było spotkać o tej porze, miał on dawać do zrozumienia, że należy trzymać się od niej z daleka. Tej nocy jednak nie natrafiła na żadnego z nich ani w ogóle na nikogo. Szła opustoszałymi ulicami zatopiona w swoich niewesołych myślach. Nic nie zakłócało jej ponurego nastroju. Do czasu. W pewnej chwili, jakieś dwadzieścia metrów przed sobą, po przeciwnej stronie ulicy dostrzegła szczupłą, wysoką postać. Mężczyzna nie przypominał obwiesia, ale w jego wyglądzie było coś dziwnego, co zaniepokoiło Jane. Starała się jednak nie dać tego poznać po sobie. Nie zmieniła rytmu i zbliżając się kątem oka rzucała tylko ukradkowe spojrzenia w stronę napotkanego. Ubrany był czarne dżinsy i ciemną, luźną kurtkę z kapturem głęboko naciśniętym na oczy. Twarzy praktycznie w ogóle nie było widać poza trupio białym, spiczastym podbródkiem. Mijając go Jane zauważyła, że dokładnie w chwili gdy znalazł się na jej wysokości mężczyzna obrócił się i ruszył w poprzek ulicy kierując się w jej stronę. Przyśpieszyła kroku, a w ułamek sekundy później to samo zrobił nieznajomy. Nie było to coś, czego oczekiwała i z czego byłaby zadowolona. Mimo to nie zmieniała już bardziej tempa starając się w ten sposób nie okazywać narastającego napięcia. Jednak wybijane obcasami kowbojskich butów kroki mężczyzny słychać było coraz bliżej za nią. W końcu przyśpieszyła więc, ale równocześnie to samo zrobił nieznajomy. Tego było już za wiele. Nie oglądając się za siebie sięgnęła ręką do torebki i nerwowo odszukała znany kształt miotacza gazu pieprzowego. Zacisnęła na nim palce. Gwałtownie stanęła, odwróciła się i wyciągając przed siebie prawą rękę trzymającą miotacz krzyknęła:
- Ani kroku dalej! - Serce waliło jej jak młot. Była gotowa w każdej chwili nacisnąć spust, ale … wokół nie było nikogo! Zdumiona rozejrzała się w lewo i w prawo, ale nigdzie nie było widać nawet śladu prześladowcy.
- Oszalałam, czy co?! – pomyślała. To fakt, wydarzenia ostatnich tygodni, a zwłaszcza dzisiejszego dnia sprawiły, że jej nerwy były zszargane, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się przecież, żeby miała urojenia.
- Nie, to niemożliwe! Nie jestem wariatką. On musi gdzieś tu być. Widziałam go i słyszałam jego kroki.
Rozejrzała się jeszcze raz, tym razem uważniej. W miarę jak emocje opadały systematycznie przeszukiwała wzrokiem okoliczne kosze na śmieci, latarnie, załamania murów kamienic. Wreszcie zaledwie około pięciu jardów od siebie zauważyła coś, co przykuło jej uwagę. Obok przewróconego śmietnika leżało kilka tekturowych pudeł. Zza jednego z nich jarzyły się dwa punkty oczu, pod którymi bielał znany jej już charakterystyczny, spiczasty kształt podbródka. Jane wzdrygnęła się. Z wciąż wyciągniętą przed siebie ręką trzymającą miotacz zaczęła krok, po kroku wycofywać się nie tracąc prześladowcy z oczu. Jego martwe źrenice wpatrywały się w nią nieruchomym spojrzeniem. Jane najchętniej obróciłaby się i rzuciła do ucieczki, ale strach nie pozwalał jej oderwać wzroku od skrytej za kartonem postaci. Jeszcze nie, powtarzała w myślach robiąc kolejny krok wstecz, jeszcze nie teraz! Muszę znaleźć się dalej od niego! Gdy odległość wzrosła do około piętnastu jardów wreszcie była gotowa odwrócić się i uciekać, ale właśnie wtedy postać drgnęła. Z wzrokiem nieustannie wbitym w Jane ruszyła w jej kierunku. Ale nie w sposób, jakiego Jane mogłaby się spodziewać. Intruz nie rzucił się w jej kierunku, ani nawet nie powstał z ziemi. Nienaturalnymi, mechanicznymi ruchami zaczął czołgać się po chodniku. Sprawiał wrażenie jakby dręczyło go delirium lub cierpiał na chorobę Parkinsona. Ciałem co kilka chwil wstrząsały quasi-padaczkowe drgawki, kończyny nerwowo trzęsły się, unosiły i opadały na podłoże. Tylko głowa nieustannie zadarta była do góry, a spod skrywającego ją kaptura wciąż spozierał lodowato zimny wzrok, wbity w znieruchomiałą ze strachu Jane. Widok pełzającego był tak nieoczekiwany i abstrakcyjny, że Jane zamarła w pół kroku w tył, nie mogąc wykonać żadnego więcej ruchu. Rozszerzonymi oczami wpatrywała się w zbliżającą się do niej galaretowato trzęsącą się postać. W przerażonym umyśle kłębiły się chaotyczne myśli.
- Zombie?! - przemknęło jej przez głowę - No, nie! Na razie jeszcze nie zwariowałam! Pijak w delirium tremens?! Jednak przecież przed chwilą szedł normalnie, a nawet mnie doganiał. A może ten człowiek po prostu ma atak padaczki? - myślała gorączkowo.

Wtedy dobiegł ją ten zapach. Niewątpliwie rozsiewała go wokół siebie tajemnicza postać. Nie dał się on porównać z niczym, czego Jane doświadczyła kiedykolwiek wcześniej. Mdlące, słodkawo pleśniowe tonacje mieszały się w nim ze smrodem zleżałego, zgniłego mięsa. Wpleciona weń była woń typowa dla zapuszczonych domów starców, gdzie odór moczu, przesiąkniętych nim, nie pranych od tygodni piżam, doprawiony jest stęchlizną i fetorem psujących się ze starości ciał, wypływającej z nieopatrzonych ran ropy i nie sprzątanych wymiocin. Kompozycja ta była jedyna w swoim rodzaju. Jej intensywność narastała z każda chwilą. Smród wręcz namacalnie oblepiał dziewczynę ze wszystkich stron, wnikał we włosy, ubranie, wkradał się do nosa, gardła, tchawicy. Tego było już za wiele. Ciało Jane wstrząsnęły konwulsje. Powstrzymując mdłości przycisnęła lewą dłoń do ust. Spazmy powtarzały się z coraz większą siłą. Wreszcie po kolejnym z nich Jane poczuła pieczenie w przełyku wywołane przez soki żołądkowe, których kilka kropel dostało się nawet dalej, aż do ust. Jednak nie zwymiotowała. Nigdy nie umiała tego robić, nawet w czasach collegu, gdy imprezy z rówieśnikami nie raz kończyły się zatruciem alkoholowym. Próby włożenia palców do gardła, wywołania odruchu wymiotnego i pozbycia się treści żołądkowej zawsze kończyły się u niej niepowodzeniem. Tak było i tym razem. Splunęła tylko resztką kwasu, który znalazł się w jej ustach trafiając w chodnik tuż przed pełzającym agresorem. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego - widząc plwocinę mężczyzna zatrzymał się, zadrżał, skulił się w sobie i jakby przestraszony zaczął się wycofywać. Wciąż czołgając się po ziemi i ze wzrokiem nieustannie wlepionym w zdumioną tym obrotem sprawy Jane oddalał się metr po metrze, by wreszcie zniknąć za stertą kartonów, zza której jeszcze niedawno rozpoczynał swój trzęsący się pochód ku dziewczynie.

Smród z wolna ustępował, by wreszcie nagły podmuch wiatru, który zerwał się nie wiedzieć skąd, do szczętu usunął jego resztki. Jane stała na środku ulicy nie mogąc uwierzyć w to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu sekund. Po zapachu nie pozostał żaden ślad. Pogniecione kartony leżały tak, jakby nikt niepokoił ich od wielu dni. Wokół panowała martwa cisza, bo w międzyczasie wiatr ustąpił równie szybko, jak się pojawił. Napastnika nie było w zasięgu wzroku. Jane stała w bezruchu starając się pozbierać i zrozumieć, co właściwie się stało. Ulica wyglądała tak, jak dziesiątki razy gdy wracała nią w środku nocy. Nic nie wskazywało na to, że tym razem było inaczej niż zwykle. Ponownie rozglądała się dookoła, a nawet zdobyła się na to, by podejść bliżej do sterty kartonów, ale tym razem nie dostrzegła śladów dziwnego indywiduum. Spiczasty, biały podbródek i martwe oczy zniknęły bezpowrotnie. Wreszcie zaczęła zastanawiać się, czy przypadkiem to wszystko się jej nie przyśniło? W miarę upływu kolejnych minut emocje opadały coraz bardziej, a ona zaczynała dochodzić do wniosku, że halucynacje mogą jednak stanowić wytłumaczenie całego zdarzenia. Powoli, wciąż nieco niepewnym krokiem zaczęła wycofywać się, by wreszcie odwrócić się plecami do stosu kartonów i swym zwykłym, energicznym krokiem ruszyła w stronę domu. Szła tak nabierając coraz większej pewności, że jednak to nie rzeczywistość, ale jej rozedrgany w ostatnich dniach umysł był kreatorem przedziwnej, trzęsącej się postaci o świecących oczach i trupio białym, spiczastym podbródku.

Przyczyn, dla których psychika Jane stała się ostatnio mocno rozchwiana było wiele. Wszystko zaczęło się od tragicznego wypadku matki, którą zmiażdżyła winda spadająca w wieżowcu na Manhattanie przy 52 ulicy. Mrs Ottley od trzydziestu lat pracowała tam jako sekretarka w kancelarii adwokackiej Smith & Barrel. Zakończyła swój żywot zmierzając jak zwykle punktualnie, a mówiąc ściślej przed czasem, bo już o 8:40 rano do mieszczącej się na 36 piętrze siedziby firmy. Wraz z nią winda pogrzebała siedmioro innych jadących nią pracowników różnych instytucji, których uratować mogło zwykłe spóźnienie. Prawdę mówiąc wystarczyłoby po prostu przyjść do roboty na 9:00, zamiast dwadzieścia minut przed czasem, czyli akurat wtedy, gdy windzie, na której przeglądach postanowił zaoszczędzić administrator budynku, zachciało się spadać z trzydziestego piętra.

Jane nigdy nie była z matką w serdecznych relacjach, a od czasu gdy jedenaście lat temu pokłóciły się o spadek po przedwcześnie zmarłym ojcu, nie utrzymywała z nią żadnego kontaktu. W sumie więc jej odejście nie zrobiło na niej wielkiego wrażenia, ale jednak była to jej matka. Co więcej ta śmierć była dopiero początkiem serii feralnych wydarzeń. By wziąć udział w pogrzebie Jane musiała pokonać 1700 mil w samochodzie w jedną, a następnie powrotną stronę. Aerodromfobia zaczęła manifestować się u niej w wieku lat kilkunastu, by systematycznie narastać z roku na rok. Obecnie osiągnęła stopień nie pozwalający jej na wejście na pokład żadnego samolotu. Myśl o uniesieniu się nad ziemię w latającym, blaszanym pudełku przyprawiała ją o dreszcze, więc ten środek transportu odpadał z całkowitą pewnością. Mogła jednak zdecydować się na wygodną podróż pociągiem lub w ostateczności autobusem, ale zamiast tego wybrała własne auto. Jej liczący ponad piętnaście lat Buick Regal rocznik 1987 całkiem sprawnie radził sobie z poruszaniem się po Motha i okolicach ale nie bardzo nadawał się do podróży na drugi koniec Stanów. Wszyscy znajomi odradzali więc jej ten pomysł, ale Jane uparła się, jak zresztą nie pierwszy raz w życiu. Od czasów, gdy była jeszcze małą dziewczynką jeśli ktokolwiek usiłował nakłonić ją do czegokolwiek, ona zawsze chciała zrobić coś dokładnie odwrotnego i zwykle stawiała na swoim. Tak było i tym razem. Niestety nie był to dobry wybór, o czym przekonała się w drodze powrotnej. Złośliwy los pozwolił jej przejechać prawie całą trasę tam i z powrotem bez problemów, by spłatać figla na niecałą godzinę drogi od Motha. Właśnie tam zaczynał się długi na trzy mile ostry zjazd z Marra Mountains. Zmęczona wielogodzinną podróżą Jane nie do końca panowała nad pojazdem i zamiast hamować silnikiem pozwalała mu to rozpędzać się zanadto, to znów gwałtownie wtrącała prędkość nerwowo naciskając pedał hamulca. Rozgrzane do czerwoności tarcze hamulcowe wreszcie odmówiły posłuszeństwa i stary Buick nieuchronnie zaczął nabierać prędkości. Wkrótce Jane utraciła nad nim jakąkolwiek kontrolę i przerażona pędziła na oślep. Szczęście w nieszczęściu, że ostatni zakręt, z którego już nie udało się jej wyprowadzić auta nie prowadził ku przepaści. Buick wypadł z trasy i trzykrotnie przekoziołkował, zatrzymując się na dachu, ale nic złego więcej się nie wydarzyło. Przejeżdżający pół godziny później Brenden Forest wyciągnął Jane ze zniszczonego samochodu i zawiózł ją do kliniki Harry’ego Niela. Tam okazało się, że o dziwo nie doznała ona żadnych poważniejszych obrażeń, poza kilkoma lekkimi otarciami i stłuczeniami, co niewątpliwie zawdzięczała pasom bezpieczeństwa, z których zawsze skwapliwie korzystała. Stary Buick dokonał jednak żywota i chwilowo Jane została bez samochodu. Wkrótce jednak okazało się, że nawet gdyby jakimś cudem nadawał się on do jazdy, to i tak właścicielka nie zrobiłaby już z niego użytku. Jane zupełnie utraciła zaufanie do własnych umiejętności, jako kierowcy, a dodatkowo dźwięk gniecionej karoserii auta wbił się jej w głowę i skojarzył z wyobrażeniem tego, co słyszeć musiała jej matka w ostatnich ułamkach sekund przed zmiażdżeniem w windzie. W rezultacie zupełnie straciła chęć, a może raczej odwagę do kierowania pojazdami mechanicznymi. Od tego czasu zaczęła przemieszczać się po Motha wyłącznie piechotą, ewentualnie korzystając z uprzejmości zmotoryzowanych znajomych. Wkrótce miało to przynieść swoje konsekwencje. W dwa tygodnie po powrocie z pogrzebu jej sąsiadka – Jennifer Lawrence zaoferowała, że podrzuci ją do baru „Słoneczny Patrol”, w którym Jane pracowała wieczorami jako barmanka. Zamiast jednak jechać drogą najkrótszą Jennifer zahaczyła o market budowlany starego Jamesa Wrighta, by kupić tapetę do pokoju swojej córki. Był to rejon miasteczka oddalony zarówno od domu Jane, baru w którym pracowała, jak i innych odwiedzanych przez nią miejsc, nic więc dziwnego, że Jane prawie nigdy tu nigdy bywała. I nie powinna była. A może właśnie powinna? Dość, że po przeciwnej stronie ulicy dostrzegła swojego chłopaka, Johna McDowella obściskującego się z miejscową wywłoką, Judith Lance. Jeszcze dzień wcześniej John przysięgał Jane dozgonną miłość, byle tylko pozwoliła mu spędzić u siebie kolejną noc obdarowując go swymi wdziękami. A dziś?! Judith! Tego było stanowczo za wiele. Jane bez słowa odwróciła się na pięcie i zażądała od Jennifer, by ta zapomniała o tapecie i natychmiast zawiozła ją do jej miejsca pracy. Tam zła passa miała swój ciąg dalszy. Roztrzęsiona Jane przez cały wieczór nie mogła dojść do siebie i kompletnie nie dawała sobie rady z obsługą gości. Nigdy nie była zbyt sprawną barmanką, ale mimo to szef Jeremy Grant cały czas pozwalał jej pracować, bo najpierw był po prostu zbyt leniwy, by zadać sobie trud szukania kogoś innego na jej miejsce, a później zaczął się w niej podkochiwać. Zatrudnił ją niecały rok temu, zaraz po tym, jak jej poprzedniczka w trybie nagłym opuściła Motha by wyjechać ze swoim nowo poznanym kochankiem na zachodnie wybrzeże. Jane nawinęła się przypadkowo we właściwym momencie i zajęła opuszczone miejsce za barem. Nie była zbyt bystra i długi czas zajęło jej opanowanie nazw i cen wszystkich trunków, a każde przyrządzanie koktajlu z początku kończyło się mniejszą lub większą katastrofą. Kolejne miesiące mijały, a ona wciąż nie zbliżała się nawet do sprawności, z jaką w niuansach barowej profesji poruszała się jej poprzedniczka, ale w końcu zaczęła z grubsza ogarniać całokształt stojących przed nią zadań. Jednak tego dnia wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. Była roztrzęsiona tym, co zobaczyła pod marketem i czego się dotknęła, to leciało jej z rąk. Na pierwszy ogień poszedł kufel do piwa Budweiser. Wkrótce dołączyły do niego dwie szklanki do whiskey, a wreszcie spory talerz z właśnie przygotowanym przez kuchnię, krwistym stekiem przeznaczonym dla wielebnego Joshuy Buttona, który osiem miesięcy temu zastąpił swego poprzednika, Christo Mallone ustrzelonego przez niezidentyfikowanego do tej pory strzelca wyborowego. Kolejne godziny mijały, a Jane nie radziła sobie ani trochę lepiej. Jeremy Grant obserwował ją z narastającą irytacją. Przed wyjściem z domu żona zrobiła mu piekło o jakąś błahostkę (jak mają to w zwyczaju żony), więc mimo powszechnie znanej pobłażliwości jego cierpliwość tym razem była na wyczerpaniu i pomału przeradzała się w narastającą wściekłość.
- Czy ta dziewczyna chce puścić mnie z torbami?! - myślał obserwując jak tym razem zamiast koktajlu „Ogniste Słońce Babilonu” podała klientowi krwawą Mary. Jednak główną przyczyna złości były wspomnienia sprzed tygodnia, kiedy usiłował posadzić sobie Jane na kolanach. Nie należał do mężczyzn, którzy wyrywają wszystkie napotkane młódki dookoła, ale pół roku wcześniej ze zdumieniem odkrył, że Jane całkiem mu się podoba. Zaczął zwracać na nią baczniejszą uwagę, robił drobne uprzejmości i próbował nawiązać bliższą znajomość. Nie spotykało się to z entuzjazmem ze strony dziewczyny, w końcu Jeremy nie dość, że żonaty, to był od niej o dobre dwadzieścia lat starszy, nie mówiąc o piwnym brzuchu, który wylewał się obleśną, zwisającą fałdą znad zaciągniętego paska od spodni. Mimo wszystko był to jej pracodawca, a o pracę w Motha łatwo nie było. Zachowywała się więc z dystansem, ale nie odrzucała jego zalotów wystarczająco zdecydowanie. W konsekwencji, gdy tydzień temu Jeremy wypił nieco więcej niż zwykle, ośmieliło go na tyle, że posadził sobie Jane na kolanach i usiłował złapać ją za biust. Tego było dla niej już za wiele i skończyło się siarczystym policzkiem wymierzonym pracodawcy. Mimo iż następnego wieczora ponownie stawiła się do pracy, a żadne z nich nie wróciło do wydarzeń z dnia poprzedniego, to od tego czasu relacje między nimi były napięte jak struna. W każdej chwili każde z nich mogło wybuchnąć. Nic więc dziwnego, że gdy w feralny wieczór Jane roztrzaskała nie napoczętą, litrową butelkę Jacka Danielsa Jeremy wreszcie nie wytrzymał. Dalej wydarzenia potoczyły się z szybkością i porywczością, której nikt nie spodziewałby się po tym zazwyczaj powolnym i spokojnym mężczyźnie.
- Wypierdalaj - wycedził zimno w stronę dziewczyny. Jednak zaraz podniósł głos - Zabieraj się z mojego baru i nie pokazuj się tu więcej. Wynocha!!! - wydarł się wreszcie na całe gardło, tak że nawet goście siedzący przy najbardziej oddalonych stolikach podnieśli głowy, by zobaczyć, co właściwie się dzieje. Mającej wszystkiego dosyć Jane nie trzeba było dwa razy powtarzać. Bez słowa zabrała swoją torebkę, zarzuciła płaszcz i nie pytając nawet o zaległe wynagrodzenie za ostatni tydzień wybiegła na ulicę. Zatrzymała się szlochając pod najbliższą latarnią. Długo stała opierając się o nią plecami, by ochłonąwszy nieco ruszyć z wolna w dobrze znanym kierunku, do domu.

Pół godziny później miała za sobą jeszcze jedno paskudne doświadczenie tego dnia – spotkanie, wyimaginowane czy realne, ze spiczastym podbródkiem. Było tego wystarczająco dość, jak na jeden wieczór. Na szczęście nie niepokojona już przez nikogo wkrótce dotarła do swojego domu na wschodnich obrzeżach Motha. Z myślą, że robi to po raz ostatni wyjęła spod wycieraczki klucz. Dwa inne zgubiła już dawno, dlatego ten jedyny jaki jej został wychodząc do pracy zostawiała dla Johna, który przez pół roku ich znajomości nie zdołał dorobić zapasowego egzemplarza. I dobrze! Dzięki temu ten dupek nie wjedzie już nigdy do jej domu! Wyczerpana wydarzeniami minionego dnia rzuciła torebkę na stojącą w przedpokoju szafkę i nie zdejmując nawet płaszcza opadła bez sił na jedyny jaki posiadała fotel. Westchnęła głęboko i rozejrzała się wokół poszukując wzrokiem Mefisto.
- Kici, kici - zawołała, ale kocur nie dawał znaku życia.
- Znów polazłeś na dziewczynki - pomyślała uśmiechając się do siebie po raz pierwszy tego dnia. Sięgnęła ręką do stojącej na komodzie, napoczętej zaledwie dzień wcześniej butelki Burbona i … nagle poczuła się nieswojo. W pierwszej chwili nie wiedziała o co chodzi, ale już po sekundzie zrozumiała - dobiegł ją TEN zapach! Ten sam, który zemdlił ją niewiele ponad kwadrans temu na ulicy przy stosie kartonów. Nie, to nie może być prawdą, pomyślała z trwogą. Tymczasem smród narastał. Zamarła w bezruchu na swoim fotelu i wodząc tylko gałkami oczu dookoła siebie usiłowała znaleźć jego źródło. Jednak spiczastego podbródka z całkowitą pewnością nie było w living roomie. Siedziała w jego narożniku i cały pokój miała przed oczami. Drzwi do kuchni były zatrzaśnięte, pozostawał więc korytarz wiodący do sypialni i łazienki lub … drzwi do piwnicy. Te ostatnie były uchylone i dopiero teraz zauważyła, że na schodach wiodących w dół świeciło się światło. Światło, którego ona na pewno nie zapaliła. Serce znów zaczęło walić jej jak młotem. Już chciała zerwać się z fotela i rzucić do ucieczki, gdy zza niedomkniętych drzwi piwnicznych usłyszała rozpaczliwie miauknięcie. To niewątpliwie był Mefisto. Przez chwilę biła się z myślami: wybiec z domu na ulicę, czy sprawdzić w piwnicy, co dzieje się z kotem. Miauknięcie, tym razem niewymownie smutne i słabnące powtórzyło się. Jane powzięła decyzję. Wpadła do kuchni i chwyciła największy jaki miała nóż do chleba, popchnęła drzwi do piwnicy i ostrożnie, krok za krokiem zaczęła schodzić w dół. Smród robił się coraz gęstszy, Jane nabierała powietrza krótkimi, urywanymi oddechami. Dyszała spazmatycznie, a serce szarpało się tak, jakby chciało wyskoczyć z jej piersi. Co ty tutaj robisz, zwariowałaś?! Gorączkowo pytała się w myślach, ale mimo wszystko brnęła dalej. Była coraz bliżej drugich, dolnych drzwi zza których nagle dobiegł ją przeraźliwy, niewątpliwie przedśmiertelny jęk Mefisto. Równocześnie usłyszała dźwięk gruchotanych kości i obrzydliwe, obleśne mlaskanie w połączeniu z głuchym pomrukiem zadowolenia. Nie wierząc, że naprawdę to robi Jane z wyciągniętą przed siebie ręką trzymającą nóż kopnęła drzwi. Spiczasty klęczał na podłodze odwrócony bokiem do niej. Nie zauważył jej, a jeśli nawet zauważył, to nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Zwróconą w stronę Jane lewą ręką trzymał obie tylne, a prawą przednie łapy kota, którego drobne ciałko odwrócone było brzuchem do góry. Zęby spiczastego raz, za razem wgryzały się w wnętrzności, by gwałtownymi szarpnięciami wciąż skrytej w kapturze głowy wyrywać z nich kolejne, krwawe kęsy. Pochłaniał je łapczywie wydając gardłowe mruknięcia.
- Nieeeeeeee!!! - wrzasnęła Jane.
Słysząc to spiczasty zawahał się i odwrócił wzrok w jej stronę. Widząc dziewczynę z wyciągniętym nożem upuścił to, co pozostało z Mefisto i uniósł się z posadzki. Jednocześnie kaptur spłynął mu na plecy odsłaniając całkowicie pozbawioną włosów czaszkę. Była gładka i trupio biała, jak u albinosa. Również w miejscach, gdzie powinny znajdować się brwi skóra była zupełnie goła. Ten sam zimny, szaro biały odcień, co cera spiczastego miały tęczówki jego oczu. Martwe spojrzenie jakie rzucił nimi w stronę Jane zmroziło ją i głos natychmiast uwiązł jej w gardle. Zamarła przyklejona plecami do ściany. Spiczasty lewą ręką otarł zakrwawiony podbródek i ruszył w jej kierunku. Gdy znalazł się o pół jarda przed nią uniósł górną wargę obnażając przeraźliwie zepsute zęby. Te, które znajdowały się jeszcze na swoich miejscach były połamane i pokryte brudnym, czarnym nalotem. Większości z nich jednak w ogóle nie było, a z zębodołów jakie po nich pozostały wylewała się zgniło żółta ropa. Spiczasty wydobył z siebie gardłowe, zwierzęce warkniecie, a fetor jakim zionął pozbawił Jane tchu. Zemdlała i osunęła się na betonową posadzkę. Przybysz jeszcze raz odsłonił zęby układając wargi w grymas niekształtnego uśmiechu po czym nieśpiesznie, jakby ociągając się uniósł prawą rękę. W jasnym świetle zwisającej tuż nad jego głową żarówki można było dostrzec, że dłoń obleczona była w rodzaj dziwnej metalowej rękawiczki skrzyżowanej z kastetem. Na końcach palców skrzyły się ostre jak szpilki stalowe szpony. Dłoń zastygła w bezruchu jakby zastanawiając się, co dalej zrobić by nagle, jednym gwałtownym ruchem spaść na pierś dziewczyny. Siła uderzenia była tak wielka, że uzbrojona`dłoń przebiła klatkę i po chwili szamotania w jej wnętrzu wróciła na powierzchnię ściskając wyszarpane, bijące wciąż serce. Spiczasty przyglądał się mu z zainteresowaniem aż do chwili, gdy wydało z siebie ostatni skurcz i wreszcie zamarło. Wtedy odrzucił je w stronę pozostałości po Mefisto i nieśpiesznie zaczął wspinać się schodami do góry.


Autor: Tomek Nitka