Krwawe Motha 1. Kyle
Dodane przez nitas dnia 26 kwietnia 2017
Kyle

Kyle ostrożnie zbliżał się do kępy krzewów na szczycie wzniesienia. Starał się poruszać bezszelestnie. Mimo to wyschnięta, spalona słońcem trawa cicho chrzęściła pod jego stopami. Gdy dotarł do celu ujrzał pod sobą rozległą perspektywę miasteczka. Było południe. Żar lejący się z nieba obezwładniał. Powietrze lepiło się od wilgoci, było namacalnie ciężkie. Każdy ruch stawał się zbędny. Nawet myśli grzęzły w pustce, zanim udało się im przybrać jakąś sensowną postać. Skąpane w słońcu uliczki zamarły w niemym oczekiwaniu na odrobinę cienia, lecz nad głowami brakowało nadziei na choćby jedną chmurę. W Motha było pusto, wręcz bezludnie. Kto mógł ukrywał się w głębokich podcieniach centralnego placu sącząc tequilę z lodem w jednym z dwóch podupadających barów lub w ogóle nie wychodził z domu. W taki dzień należało tylko trwać, czekać aż za kilka godzin nadejdzie wreszcie nieco chłodniejszy wieczór.

W tę panującą wokół martwą ciszę nagle wdarł się ostry dźwięk dzwonu. Uderzenia zrazu słabsze narastały powoli, by po chwili osiągnąć apogeum, docierając do uszu wszystkich bez wyjątku mieszkańców, swym zgrzytem świdrując uszy i burząc upalny, męczący spokój.

Słysząc dzwon Kyle ukląkł, a następnie położył na trawie trzymaną w ręku podłużną walizkę. Po chwili namysłu otworzył ją i precyzyjnymi, nawykłymi do tej czynności ruchami zaczął składać w całość znajdujące się w środku czarne elementy. Po kilku chwilach przybrały one postać karabinu snajperskiego Remington M24 SWS. Gdy skończył przeładował zamek i spojrzał przez przymocowaną do lufy lunetę.

Dojrzał wówczas ruch, jaki wreszcie zaistniał na opustoszałych uliczkach. Z jedynego w miasteczku kościoła rozpoczynała swą wędrówkę niewielka procesja. Idący na czele ksiądz przemieszczał się z wyraźnym wysiłkiem. Gdy tylko opuścił chłodne wnętrze świątyni z czoła zaczęły mu spływać kropelki potu zraszając słonymi strumyczkami jego nalaną i zmęczoną twarz. Pod palącymi promieniami słońca duchowny przeklinał w myślach Johna Waltera Muggiego, któremu zachciało się zdechnąć właśnie teraz, gdy temperatury sięgają ponad 40 stopni, a pozbawione wiatru powietrze stoi nieruchomo tak, że można kroić je nożem. Rak toczył go o dawna, jak wcześniej jego ojca i dziada, więc na miłość boską, mógł przecież wyzionąć ducha miesiąc wcześniej, gdy temperatury były jeszcze znośne! Jednak najgorsza była stuprocentowa wilgotność, która sprawiała, że przepocona sutanna oblepiała mokrym kompresem obfite ciało wielebnego Christo Mallone. Wypite przed zaledwie pół godziną dwie szklaneczki whisky z lodem dopełniały dzieła. Pot wyciskał się z każdej pory na skórze księdza, który idąc niepewnym krokiem z trudem utrzymywał właściwy kierunek.

Za wielebnym podążała niewielka grupka żałobników. Wdowa, dobrze utrzymana czterdziestopięciolatka z wydatnym biustem skrywała swą twarz za obowiązkową czarną woalką. Krążące w jej głowie myśli były jednak dalekie od podniosłego nastroju uroczystości pogrzebowej. Skupiały się tylko na jednym, na czarnoskórym Albercie Wayle’u, z którym wreszcie będzie mogła pieprzyć się bez ryzyka, że któryś z życzliwych sąsiadów doniesie małżonkowi lub on sam złapie ją na gorącym uczynku i wydziedziczy. John Walter nie dorobił się w swoim niezbyt długim życiu niczego, poza rozklekotanym Fordem F-150 rocznik 1987 i czterema tuzinami świń, ale od urodzenia do śmierci był niewiarygodnym sknerą odkładającym każdy zarobiony grosz. Maria Theresa była święcie przekonana, że na prywatnym koncie, do którego małżonek nigdy nie dał jej upoważnienia, spoczywają grube tysiące dolarów. Miała rację, ale wolałaby chyba nigdy nie doczekać rozczarowania, jakie miało ją spotkać przy otwarciu ostatniej woli Johna Waltera odczytanej przez mecenasa Marka Doherty w cztery miesiące po pogrzebie. John podzielił w niej całą zawartość konta po równo między sierociniec prowadzony przez Matki Miłosierdzia w sąsiedniej Minst Village i, o zgrozo, jakąś nikomu nieznaną w miasteczku wywłokę Minny Sue z Nathan City, jedynego większego miasta w okolicy. Minny była kurwą w jednym z tamtejszych burdeli, a John Walter odwiedzał ją regularnie, choć rzadko, bo tylko raz na kwartał przy okazji targów świń, które odbywały się w Nathan City właśnie w takich interwałach. John Walter hodował świnie niemalże od urodzenia, bo hodował je również jego dziad i ojciec, któremu zaczął pomagać już jako mały chłopiec i od którego przejął skromny interes, po jego przedwczesnej, jak to u Muggiore’ów śmierci. Przez całe życie cuchnął też wonią świń i był to jeden z powodów, dla których Maria Teresa unikała go w łóżku, jak tylko mogła. Minny stanowiła więc alternatywę dla niechętnej mu biuściastej małżonki, a zarazem jedyną ekstrawagancję w życiu, na jaką John Walter sobie pozwalał. Była drobną dziewczyną o łagodnym usposobieniu, która w ciągu czterech lat, a tyle czasu trwała ich znajomość, polubiła go mimo nieodmiennie towarzyszącej mu woni. Dla duchowo i cieleśnie opuszczonego przez żonę, a jednocześnie bezdzietnego i pozbawionego rodzeństwa Johna Waltera stała się jedyną bliską osobą. Kontakty z nią potrafił utrzymać w dyskrecji tak wielkiej, że Maria Theresa nigdy nie dowiedziała się o jej istnieniu i między innymi dlatego z czasem doszła do wniosku, że jej małżonek musiał stać się impotentem. Pozostała w tej nieświadomości aż do chwili odczytania testamentu. To jednak miało nastąpić dopiero po wielu obfitych w wydarzenia tygodniach

Tymczasem kondukt oddalił się o dobre sto jardów od kościoła i zaczął wkraczać na rozpalony, centralny plac miasteczka. W tych warunkach przebyta odległość już była na granicy możliwości wielebnego, a do pokonania pozostawało przecież jeszcze ponad 500 jardów dzielących plac od cmentarza. Christo przystanął i zachwiał się lekko. Sięgnął ręką po chusteczkę, by wytrzeć pot z czoła. Ta jednak była równie wilgotna jak sutanna. Ksiądz westchnął, zmiął chusteczkę i wciskając ją do wewnętrznej kieszeni z niechęcią postawił kolejny krok.

Wtedy padł strzał. Odległość z jakiej go oddano i użyty tłumik sprawiły, że na rynku nie słychać było żadnego odgłosu i zrazu nikt nie zorientował się, że stało się coś złego. Ksiądz zachwiał się jak przed chwilą, gdy zatrzymywał się by podjąć nieudaną próbę osuszenia mokrej od potu twarzy. Potem jak w zwolnionym tempie zaczął osuwać się na bruk, by wreszcie przyśpieszyć i zwalić się nań całym ciężarem, czemu towarzyszył brzęk tłukącej się, ukrytej pod sutanną piersiówki.

Całe zdarzenie wydawało się tak nierealne, że w pierwszej chwili tylko idący tuż za księdzem Albert Wayle pośpieszył mu z pomocą. Maria Theresa była zajęta swoimi myślami i otrzeźwił ją dopiero widok kochanka pochylającego się nad ukrytym w białych szatach cielskiem wielebnego. Zasłabł, pomyślała. Nic dziwnego tym upale. Byle tylko szybko doszedł do siebie. Szkoda czasu na przedłużanie spraw z tym świniojebcą. I tak przeciągnął swoje zdychanie ponad miarę, zamiast wykitować już dawno temu. A przecież niecierpliwy, czarny kutas Alberta już czekał, aż skończy się cały ten cyrk pogrzebu. Jednak wtedy wydarzenia potoczyły się w zupełnie innym kierunku, niż tego oczekiwała, a tempo, z jakim następowały wcale nie pasowało do leniwej atmosfery miasteczka.

Pod ciałem wielebnego pojawiła się powiększająca się z zawrotną prędkością kałuża ciemnej krwi. Zdumiony i przerażony tym widokiem Albert uniósł nic nie rozumiejące oczy na Marię Theresę. Wtedy padł drugi strzał, który głowę Alberta rozłupał na kawałki niczym pomarańczę. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego szyja został nierównomierny, poszarpany otwór. Z rozerwanej tętnicy szyjnej trysnęła struga świeżej, czerwonej krwi trafiając wprost na woalkę Marii Theresy. Serce Alberta wciąż jeszcze biło i krew, która siknęła z drugą i zarazem ostatnią już falą pulsu przykleiła woalkę do twarzy wdowy pokrywając ją ciepłą i lepką mazią krwi. Nad placem rozdarł się jej histeryczny wrzask. Nieliczni klienci dwóch pobliskich barów z niechęcią oderwali się od swojej tequili i odwrócili twarze w jej kierunku. Tymczasem następny strzał oddany kolejnym, wykonanym z 24 karatowego złota, rżniętym w krzyż pociskiem kontynuował dzieło zniszczenia. Na ziemi leżał już trzeci z żałobników - Matt, stryjeczny brat Marii Theresy. Z jego ciała na wysokości serca zionął otwór wielkości talerza. Jednak siostra nie mogła tego widzieć, bo siła pocisku odrzuciła ciało Matta o dobre pięć jardów od niej. Zresztą przez zakrwawioną, przyklejoną do oczu woalkę, której nie zdołała jeszcze zerwać z twarzy i tak nie była w stanie niczego dostrzec.

Pozostali uczestnicy pogrzebu w dalszym ciągu nie rozumieli, co właściwie stało się przed chwilą. Jednak widok trzech poszarpanych, broczących krwią ciał leżących u ich stóp obudził w nich instynkt samozachowawczy. W panice rzucili się do ucieczki w kierunku pobliskich zabudowań. Ciśnięta bezładnie trumna ze szczątkami Johna Waltera runęła na bruk uchylając wieko, zza którego wyjrzała nabrzmiała, sino szara twarz. Nieboszczyk uśmiechał się w niemym grymasie jakby doznając pośmiertnej satysfakcji na widok tego, co spotkało czarnoskórego kochanka jego żony. Poza czterema trupami na placu pozostała jedynie zanoszącą się szlochem Maria Theresa. Wtedy głos nagle uwiązł jej w gardle i zapanowała grobowa, świdrująca uszy cisza. Kobieta bezsilnie upadła na bruk rozrywając czarne, koronkowe pończochy i raniąc do krwi oba kolana, ale nawet nie poczuła bólu. Mijały minuty, a ona klęczała trzymając się obiema dłońmi za serce. Jej ciałem wstrząsały spazmy, ale wciąż nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

Kyle junior obserwował ją przez lunetę z zainteresowaniem uczonego śledzącego rozwój drożdży w szalce labolatoryjnej. Przesuwał palec wskazujący po spuście jakby rozważając czy dokończyć dzieła. Jednak w rzeczywistości jego myśli krążyły już daleko od miejsca, w którym przed chwilą jego Remington M24 SWS poczynił spustoszenie, jakiego Motha nie widziało od czasu swojego powstania. Obrazy przesuwały się jeden po drugim. Pochylony nad Kyle’m ojciec z uniesioną ręką, która nieodmiennie trzymała gruby, potrójnie pleciony rzemień. Krzyk matki skamlącej o litość dla dzieciaka i w chwilę później czerwona, nieregularna pręga przecinająca jej przedwcześnie postarzałą twarz. Piekący ból po smagnięciach na plecach, udach i całym ciele Kyle’a. Poprzewracane, opróżnione butelki po whisky, po którą ojciec regularnie wysyłał go do pobliskiego sklepiku. Czerwone, nabrzmiałe oczy Kyle’a McCormick’a seniora i duszący odór przetrawionego alkoholu bijący od jego bezwładnego ciała, gdy po ataku agresji zapadał w niespokojny, urywany sen.

Jednak mimo, iż myśli Kyle’a juniora były odległe od tu i teraz, to jakaś część jego podświadomości nieustannie monitorowała przebieg wydarzeń w miasteczku. Lata spędzone w oddziałach specjalnych robiły swoje. Umysł Kyle’a nigdy nie pozwalał sobie na wyłączenie kontroli nad otaczającą go rzeczywistością. Nawet gdy spał jego instynkt nieustannie czuwał gotów zerwać go ze snu, by w wyćwiczonym tysiącami powtórzeń odruchu powalić i unieszkodliwić skradającego się do niego wroga. Dopiero w ułamek sekundy później Kyle budził się, by skonstatować czy ciało przygniecione do podłogi to rzeczywisty wróg, czy jego aktualna dziewczyna lub bogu ducha winny boy hotelowy. Również i tym razem, mimo natarczywie powracających obrazów z dzieciństwa nie uszło jego uwagi, że 400 jardów od rynku, na głównej ulicy miasteczka, z biura szeryfa wytoczyli się dwaj zmęczeni upałem funkcjonariusze. Zirytowani tym, że ktoś zmusza ich do opuszczenia chłodnego wnętrza komisariatu i wyjścia na rozpalony słońcem betonowy plac skierowali się do radiowozu. Starając się zachować pozory pośpiechu wgramolili się do niego i zapominając o włączeniu sygnału, ale pamiętając o klimatyzacji z wolna ruszyli w kierunku miejsca jatki.

A więc ktoś wreszcie wezwał policję. Pora się zbierać, pomyślał Kyle. Lekko pochylony powoli i ostrożnie wycofał się do czekającego u podnóża wzniesienia Chevroleta Camaro rocznik 1968. Była to druga obok M24 SWS i ostatnia już namiętność Kyle’a. Zatrzymał się i przez chwilę z satysfakcją kontemplował agresywne kształty dwumiejscowego coupe. Sześć i pół litra pojemności i trzysta pięćdziesiąt koni mechanicznych było tym, co oprócz Remingtona nadawało jego życiu sens. Nasyciwszy się doskonale znanym mu widokiem zaczął rozmontowywać karabin i po kolei, z namaszczeniem ułożył wszystkie elementy w walizce. Otworzył bagażnik, wyjął leżący na jego dnie gumowy dywanik, a następnie sięgnął ręką w głąb i uniósł niewidoczną pokrywę, pod którą ukazała się osobiście zaprojektowana i wykonana przez Kyle’a skrytka. Włożył idealnie pasującą doń walizkę i opuścił pokrywę. Z powrotem włożył na swoje miejsce dywanik, przesunął nań znajdujące się w bagażniku pakunki. Teraz nikt nie byłby w stanie domyślić się, że skrywa on w sobie coś więcej niż ułożone w idealnym porządku torby na narzędzia i dwie walizki podróżne. Zamknął klapę, otworzył drzwi i wygodnie umościł się na siedzeniu. Powoli włożył kluczyk do stacyjki, przekręcił go, włączył radio i chwilę szukał ulubionej stacji nieustannie nadającej muzykę country. Słuchał dobre kilka minut lekko wystukując prawą nogą rytm „Ring of fire” właśnie śpiewanego przez Johnny’ego Cash’a. Upał zdawał się nie robić na nim żadnego wrażenia. Nie włączył klimatyzacji, ani nawet nie otworzył okien. Wreszcie uruchomił zapłon i zaczął staczać się ze wzniesienia na południowy zachód zostawiając za sobą rozedrgane, brutalnie wyrwane z letargu Motha.

Autor: Tomek Nitka

Opowiadanie pierwotnie (wrzesień 2016) zamieściłem pod loginem Donald Kikoder na portalu http://www.portal-pisarski.pl. W stosunku do tamtej wersji, obecna zawiera niewielkie zmiany.