Nawigacja

Facebook

Losowa Fotka

Aktualnie online

· Goci online: 1

· Uytkownikw online: 0

· cznie uytkownikw: 16
· Najnowszy uytkownik: maro

Tydzień z Umberto albo Made by Jacques Mayol

Dla mnie wszystko zaczęło się w czasie zawodów na Hańczy w sierpniu 2002 roku. Tam poznałem Michała Pydo, który miesiąc wcześniej bawił na Sardynii. Jego opowieści o kursie, w którym tam uczestniczył słuchaliśmy z otwartymi ustami, oglądaliśmy zdjęcia i nakręcone w czasie pobytu video. Każdy z nas po cichu marzył by za rok znaleźć się tam gdzie Michał. Potem nastąpiły tygodnie wahań, rozważania wszystkich za i przeciw. Wreszcie nie sprawdzając do końca kosztów (żeby się przypadkiem nie przerazić i rozmyślić!), w listopadzie podjąłem decyzję : wysyłam zgłoszenie i jadę!

Wszystkie drogi prowadzą do Santa Teresa

Trzy miesiące później, po perypetiach z przesłaniem pieniędzy do Włoch, dostaję potwierdzenie – jestem na liście uczestników! Jeszcze kilka kolejnych miesięcy niecierpliwego oczekiwania, nerwów związanych z uświadamianiem sobie rzeczywistych kosztów całego przedsięwzięcia, emocji z załatwianiem w ostatniej chwili połączeń lotniczych i wreszcie jestem na Okęciu. Wsiadam do samolotu, a dwie godziny później ląduję w Rzymie. Tam, po kilkudziesięciu minutach włóczenia się po lotnisku pakuję się do Macdonell Douglasa, który ma zawieźć mnie na Sardynię. Jestem na pokładzie jako jeden z pierwszych pasażerów i niby to odwracając wzrok w stronę okna w rzeczywistości kątem oka uważnie obserwuję kolejnych wchodzących. Przez dłuższy czas nikt nie wzbudza mojego zainteresowania, aż wreszcie jest! Niska, napakowana mięśniami postać przykuwa moją uwagę. W ręku mężczyzna trzyma przedmiot o charakterystycznym kształcie – to długie, wykonane z włókna węglowego płetwy do nurkowania na bezdechu. Facet wciska je do schowka pod sufitem i siada kilka rzędów foteli za mną. A więc – myślę - mam pierwszego towarzysza. Kiedy po wylądowaniu w Olbii czekamy na nasze bagaże podchodzę do niego i pytam „Hi, are you going to Santa Teresa?” (Czy jedziesz do Santa Teresa?). Moje przypuszczenia potwierdzają się. Mark, bo tak ma na imię mój nowy znajomy, udaje się w to samo miejsce co ja. Tymczasem z niepokojem oczekuję na pojawienie się na taśmie mojej torby z monopłetwą. Wprawdzie jeszcze w Warszawie okleiłem ją ze wszystkich stron nalepkami z napisem „Fragile”, a samą płetwę przed włożeniem do torby obłożyłem z obu stron pięciocentymetrową warstwą styropianu, ale czy to wystarczy? Czy przyjedzie nieuszkodzona? Wreszcie jest! Jednak coś mi się w niej nie zgadza. Przyglądam się jej z pewnym niedowierzaniem. Niewątpliwie jest to torba firmy Water Way taka jak moja, ale jest jakaś dziwnie płaska. Czyżby styropian spłaszczył się w czasie lotu? Spoglądam jeszcze raz na taśmę i sprawa się wyjaśnia. Trzy metry dalej widzę swojego, odpowiedniej grubości Water Way’a. Ten pierwszy to monopłetwa Marka. Okazuje się, że on, podobnie jak ja, zabrał oprócz zwykłych płetw również mono. Teraz mamy już wszystko więc zabieramy swoje śmieci i opuszczamy lotnisko.

Z informacji przekazanych mi kilka dni wcześniej przez właściciela hotelu wynika, że autobus do odległej o około 50 kilometrów Santa Teresa di Gallura odchodzi o 19:00. Jest już 19:10 a więc musiał ruszyć właśnie przed chwilą. Następny będzie dopiero za ponad dwie godziny, rozglądamy się więc za innym transportem. Nasz wzrok pada na pobliski postój taksówek. Krótka rozmowa na migi z pierwszym w kolejce kierowcą i zrezygnowani odchodzimy w stronę dworca autobusowego. 90 euro, nawet do podziału na dwóch, zdecydowanie przekracza nasze możliwości. Tymczasem okazuje się, że informacje hotelu były błędne. Autobus rusza za kilkanaście minut. Bingo! Ładujemy bagaże do schowka i kiedy wszystko jest już w miarę bezpiecznie upchnięte na miejsce, zza pleców słyszymy wesołe „Hallo guys”. Odwracamy się i widzimy trzymającego kolejną monopłetwę wysokiego, lekko łysiejącego mężczyznę, który przedstawia się mówiąc z wyraźnym francuskim akcentem „I am Vincent”. Teraz jest nas już trzech. Zajmujemy miejsca w opustoszałym autobusie i ruszamy. 50 kilometrów do Santa Teresa zajmuje więcej czasu niż można by się spodziewać. Najpierw ruch tamuje gigantyczny korek, potem, już za miastem droga jest tak kręta, że kierowca rzadko przekracza 40 kilometrów na godzinę. Na miejsce docieramy porządnie zmęczeni i wściekle głodni około dziesiątej wieczorem. Ja z Markiem instalujemy się w hotelu Moderno, Vincent ma rezerwację gdzie indziej, kilka przecznic dalej. A więc dziś rozstajemy się. Teraz tylko szybki prysznic, mała przekąska i spać. Jutro musimy być wypoczęci, bo z samego rana zaczyna się to, co przywiodło nas tu z różnych zakątków Europy – kurs freedivingu prowadzony przez samego Mistrza Umberto Pelizzariego.

Rano wstaję ociężale i z bólem głowy. Noc nie przyniosła oczekiwanego odpoczynku. Hotelik położony jest tuż obok centralnego rynku miasteczka, a to przecież południe Europy. Tu życie towarzyskie zaczyna się o dziewiątej wieczorem i trwa do drugiej w nocy. Zza okna wciąż słychać śmiechy, rozmowy i ... przejeżdżające co chwila na najwyższych obrotach, ukochane przez Włochów skuterki. Hotel nie ma klimatyzacji więc odcięcie się od gwaru ulicy przez zamknięcie okna grozi śmiercią od duchoty. I tak będzie przez kolejne sześć nocy. Nie pozostaje więc nic innego jak uodpornić się i przestać zwracać uwagę na hałas.

Gelato Umberto

Po śniadaniu zabieramy sprzęt i ruszamy do odległego o 10 minut centrum nurkowego o nazwie – oczywiście - „No Limits”. Na dziedzińcu zgromadzony jest już spory tłumek entuzjastów jednego oddechu. Po chwili przez bramę centrum wjeżdża potężny, terenowy Ford Ranger zza którego kierownicy wysiada postać dobrze znana wszystkim ze zdjęć i filmów – to Umberto Pelizzari.

/
Umberto Pelizzari

Wita się wesołym „Hello guys!” i zaprasza nas do miejsca, które przez najbliższe pięć dni stanie się naszą salą wykładową. Tu następuje prezentacja samego Mistrza, naszych instruktorów oraz wszystkich uczestników kursu, których jest około 25-30. Są Francuzi, Niemcy, Anglicy, Nowozelandczycy, Maltańczycy. Jest jeden Irlandczyk, Japonka no i oczywiście ja z Polski, ale najwięcej chyba jest Szwajcarów. Tak czy owak jest to mieszanka narodowości z całego świata. Po prezentacji Umberto rozpoczyna zajęcia od ... przypomnienia wszystkim jak ważną rzeczą w życiu jest tradycja. Tradycję należy szanować i podtrzymywać, mówi. Każde miejsce ma swoją tradycję, to centrum nurkowe też. Wygłasza to wszystko ze śmiertelnie poważną miną, jesteśmy więc nieco zdezorientowani ale po chwili zaczynamy się domyślać, że z tą powagą chyba coś jest nie tak. O jaką tradycję może tu chodzić? Wreszcie sprawa się wyjaśnia, chodzi o ... gelato czyli lody. Umberto jest ich wielkim miłośnikiem, więc jeśli ktoś mu się narazi, trafia na czarną listę. Gdy uzbiera się na niej osiem osób, składają się one na lody dla wszystkich kursantów i trenerów. Na listę można trafić za różne przewinienia: sambę lub blackout, spóźnienie na odpłynięcie łodzi, głupie zachowanie pod wodą (np. trzymanie fajki w ustach) ale również w przypadku poprawienia swojego rekordu życiowego. Reguły obowiązują wszystkich, nie wyłączając samego Umberto, który dopisuje swoje imię, po tym gdy jego komórka niespodziewanie zadzwoni, przerywając prowadzone przez niego zajęcia.

Po tym wstępie przechodzimy do spraw poważniejszych. Umberto dzieli nas na cztery, liczące po około 7 osób zespoły i przydziela do nich instruktorów. Dowiadujemy się jak będzie wyglądał dzisiejszy dzień. Nurkowania będą odbywały się w stałym balaście (zarówno w płetwach jak i w monopłetwie) oraz na windzie, czyli w reżimie zmiennego balastu. Ponieważ większość z uczestników nie posiada własnych monopłetw, więc przed opuszczeniem bazy dobierają oni odpowiednie rozmiary spośród kilkunastu egzemplarzy, którymi dysponuje centrum. Wreszcie zabieramy sprzęt i schodzimy do odległego o około 500 metrów portu. Zajmujemy miejsca w dwóch, napędzanych potężnymi, podwójnymi silnikami pontonach o sztywnej konstrukcji i ruszamy.

/

Po wypłynięciu z naturalnego portu na otwarte wody sterujący pontonami Umberto i Marco robią użytek z mocy silników. Zaczynają się wyścigi. Podskakujemy na falach w szalonym pędzie. Obniżam swoja pozycję i mocno łapię się uchwytów, żeby przy kolejnym skoku nie znaleźć się za burtą. Jednak po kilkunastu minutach zabawa się kończy, zwalniamy i rozpoczyna się powolne krążenie po okolicy. Umberto w pierwszym, wyposażonym w echosondę pontonie poszukuje miejsca o odpowiedniej głębokości. Wreszcie jest. Silniki milkną, wyrzucamy kotwice, a po obu stronach każdego z pontonów rozwijane są po dwie liny opustowe, wzdłuż których będziemy nurkować. W międzyczasie dołącza do nas trzecia łódź z windą do zmiennego balastu. Po chwili wszyscy jesteśmy w wodzie. Nurkowania zorganizowane są w ten sposób, że każdy zespół okupuje jedną stronę któregoś z pontonów (czyli 2 liny). Przy każdej linie jest więc 3 lub 4 nurków. Instruktor kontroluje to co dzieje się z jego kursantami, zwraca uwagę na błędy i koryguje je. Umberto krąży od jednego zespołu do drugiego obserwując nas i udzielając wskazówek.

/

Asekuracja wygląda nieco inaczej niż w naszych, mętnych jeziorach. Tu widoczność przekracza 30 metrów nie ma więc potrzeby oczekiwania na nurkującego partnera w rejonie blackout zone czyli na głębokości 10-15 metrów. Asekurujący buddy pozostaje cały czas na powierzchni, z której śledzi poczynania nurka. Zdaniem Umberto ta procedura jest tym bardziej uzasadniona, bo 99% blackoutów ma miejsce po wynurzeniu, a ten jeden pozostały procent dotyczy omdleń na zaledwie 3-5 metrach, gdzie błyskawicznie można dotrzeć. Mimo zrozumienia dla tej argumentacji i szacunku dla wiedzy i doświadczenia Umberto, moje przyzwyczajenia z Polski powodują, że pozostaję lekko sceptyczny. Jednak później zauważam, że w rzeczywistości jeśli kursant schodzi głębiej i znika poza granicę widoczności, opiekujący się nim instruktor dyskretnie opuszcza się na 10-15 metrów skąd obserwuje go. To uspakaja mnie.

Zmienny balast, I love it!

Tymczasem po upływie mniej więcej godziny moja grupa zmienia zwykłe płetwy na mono. Po kolejnej godzinie przychodzi nasza kolej na coś, co okaże się chyba największą atrakcją zajęć w morzu – zmienny balast. Nurkujemy parami, głową w dół – czyli tak jak za czasów Jacquesa Mayol’a. Na początek ustalam z partnerem głębokość 30 metrów. Wentylujemy się uczepieni uchwytów, gdy z dala dobiega odliczanie : 30 sekund, 20, 10, 5, 4, 3, 2, 1, zero! Biorę ostatni głęboki wdech i zamykam oczy, czuję jak winda ściąga mnie w dół. Zrazu prędkość opadania jest bardzo mała – winda musi pokonać dodatnią pływalność trzech nurków (razem z nami, dla asekuracji, nurkuje nasz instruktor), w dodatku pozbawionych pasów balastowych. Jednak kiedy docieramy do pierwszej termokliny gdzieś na głębokości około 20-22 metra, wyraźnie czuję jak przyśpiesza. Wyrównywanie ciśnienia nie sprawia żadnego problemu, nie muszę nic robić, moje mięśnie nie pracują, jedyne na czym się koncentruję to uszy i maska. Czuję wodę obmywającą moją twarz. Przez zamknięte powieki widzę, że wokół robi się ciemniej. Nagle stop! Słychać uderzenie windy o odważnik zaczepiony na końcu liny. Zatrzymujemy się. Nie mogę uwierzyć, że to już 30 metrów. Otwieram oczy, rozglądam się dookoła, uśmiecham się do zwisającego obok instruktora i nieśpiesznymi ruchami rąk zaczynam wyciągać się po linie. Minutę i dziesięć sekund od rozpoczęcia wynurzam się rozluźniony i szczęśliwy obok niecierpliwie oczekujących kolegów. Wszyscy jesteśmy oczarowani tą formą nurkowania, chcemy spróbować jeszcze raz. Niestety na dziś to koniec. Musimy wracać do bazy – czeka nas jeszcze bardzo intensywne popołudnie. Następny raz będzie jutro.

Technika, czyli klucz do sukcesu

Po powrocie na ląd i skromnym lunchu (nie możemy się obżerać, bo czeka nas jeszcze statyka na basenie) rozpoczynają się zajęcia teoretyczne. Umberto zwraca uwagę na najczęściej popełniane przez nas błędy techniczne. Dziś tylko słuchamy, ale następnego dnia nurkowanie każdego z nas zostanie sfilmowane przez podwodnego operatora. Kiedy będziemy mogli zobaczyć się na video okaże się, że te błędy popełniają prawie wszyscy. Najczęściej dotyczą one pracy nóg i są to : zginanie nóg w kolanach, zbyt wąska ich praca, poruszanie płetwami tylko z tyłu (za plecami), podczas gdy niewykorzystana pozostaje cała przestrzeń z przodu. Obserwując nurka z boku, jego nogi i płetwy powinny układać się jakby w symetryczną w stosunku do osi ciała sinusoidę, co niestety udaje się tylko kilku uczestnikom kursu. Również pozycja całego ciała najczęściej pozostawia wiele do życzenia. Głowa powinna być wyprostowana, (a twarz i wzrok skierowane na linę) gdy tymczasem bywa ona odgięta do tyłu. To nie tylko powiększa opory hydrodynamiczne i utrudnia wyrównywanie ciśnienia ale również sprzyja wygięciu całego ciała do tyłu, w łuk co z kolei przyczynia się do pogłębienia wspomnianych przed chwilą błędów pracy nóg. Oglądając swoje video nie mogę uwierzyć, że to ja. Niemożliwe żebym wyglądał aż tak pokracznie! A jednak, to prawda. Zresztą nie muszę się specjalnie martwić, nie jestem odosobniony. Podobne odczucia towarzyszą znakomitej większości z nas. Bywa i tak, że kiedy Umberto nie może rozpoznać kogoś na ekranie i zadaje pytanie „Kto to jest?” wszyscy milczą. Zawstydzony swoimi wyczynami delikwent zrazu nie przyznaje się, że to właśnie jego nurkowanie oglądamy. Jednak przyjacielski i swobodny sposób w jaki Umberto prowadzi zajęcia sprawia, że po chwili każdy, nawet najbardziej onieśmielony kursant zgłasza się i z uwagą słucha tego, co Mistrz ma do powiedzenia na temat popełnianych przez niego błędów. W pewnej chwili na ekranie pojawia się znana wszystkim sylwetka Vincenta, który przepływając obok kamery wdzięczy się do niej jak nastoletnia panienka. Efekt jest tak komiczny, że wszyscy wybuchają śmiechem, a Umberto wskazując na winowajcę, wielkim głosem woła „Gelatooo!” i imię Vincenta ląduje na czarnej liście.

Umberto zwraca również naszą uwagę na znaczenie drobnych uchybień, takich jak na przykład niewłaściwe położenie nurka względem liny opustowej przed rozpoczęciem zejścia, źle wykonany duck dive (po naszemu scyzoryk), zbyt wczesne zaprzestanie poruszania nogami przy przejściu z aktywnej fazy zanurzenia do etapu free fall (swobodnego opadania w bezruchu), przyśpieszanie na ostatnich metrach przed osiągnięciem powierzchni czy wiele, wiele innych. Na pozór znaczenie każdego z tych szczegółów wydaje się błahe. Jednak teraz, mówi Umberto, nurkujecie na głębokości leżące głęboko w granicach waszych możliwości. Dlatego teraz rzeczywiście nie jest to tak istotne. Gdy zaczniecie się zbliżać do waszych limitów, okaże się, że suma tych drobnych błędów może zdecydować, że po wynurzeniu będziecie mieli sambę lub nawet blackout. Właśnie dlatego każdy element techniki nurkowania należy doprowadzać do doskonałości. A kiedy wydaje się, że już wszystko przebiega perfekcyjnie, jest to sygnał, że należy zacząć szukać kolejnej rzeczy, którą można usprawnić. Dotyczy, to wszystkich. Nawet sam Umberto mówi, że całkiem niedawno zdał sobie sprawę z niezwykle drobnego błędu polegającego na tym, że jeden z mięśni jego twarzy lekko drgał podczas nurkowania. Zaczął nad tym pracować, aż wreszcie zdołał ten błąd wyeliminować.

Tu nasz Mistrz każe nam zapamiętać jeszcze jedną, świętą zasadę : nigdy nie nurkuj bezmyślnie, tylko po to by po prostu sobie zanurkować. Za każdym razem gdy się zanurzasz, postaw sobie jakiś cel. Niech będzie to praca nad usunięciem jakiegoś wybranego, popełnianego przez ciebie błędu. Staraj się poprawić swoją technikę w tym zakresie, ale uwaga (!) zawsze wybieraj tylko jeden element, na którym będziesz się koncentrował, nigdy dwa czy więcej.

Longer than you

Takimi właśnie słowami Jacques, jeden z dwóch bohaterów „Big Blue”, kultowego filmu freediverów, odpowiada na pytanie Enzo : „Jak długo możesz wstrzymać oddech”. „Longer than you” czyli „Dłużej niż ty”. Każdego dnia wczesnym popołudniem wszyscy członkowie naszej gromadki suną powoli główną ulicą Santa Teresa na odległy o 2-3 kilometry basen hotelu La Funtana. Codziennie słońce pali niemiłosiernie, czujemy zmęczenie po porannym nurkowaniu, ale nikt się nie poddaje. Idziemy ćwiczyć statykę, a każdy wierzy, że potrafi pozostać bez zaczerpnięcia powietrza dłużej niż inni. Kiedy docieramy na miejsce zawsze najpierw wysłuchujemy instrukcji Umberto. Dowiadujemy się jak danego dnia będą przebiegały zajęcia. Najczęściej, po dobraniu się w pary nurkujemy (o ile nurkowaniem można nazwać leżenie w bezruchu na powierzchni wody) na zmianę. Jednak w dwa ostatnie dni ten układ zmienia się. Najpierw przez godzinę nurkuje jeden z partnerów, wykonując serię zanurzeń w z góry określonym schemacie czasowym, potem przez następne 60 minut robi to drugi. Cały basen zajęty jest przez znieruchomiałe, obleczone w czarne kombinezony postacie. Przy każdym z nurkujących czuwa jego partner. Kontroluje czas, a niekiedy delikatnie przyciąga swojego podopiecznego, gdy ten niesiony jakimś nieoczekiwanym prądem lub podmuchem wiatru zaczyna powoli oddalać się od krawędzi basenu. Panuje prawie kompletna cisza, tylko czasami słychać wymieniane szeptem uwagi lub delikatny pisk włączanych stoperów. Z okien i balkonów przyglądają się nam zaciekawieni tym niezwykłym widowiskiem goście hotelowi. Umberto krąży pomiędzy nami i półgłosem udziela wskazówek jaką pozycję należy przyjąć, jak się rozluźnić i zrelaksować wreszcie jak brać pierwsze oddechy po nurkowaniu tak, by nie narazić się na ryzyko blackoutu. Więcej na temat technik relaksacyjnych oraz oddechowych dowiadujemy się w czasie specjalnych zajęć na sali gimnastycznej.

Sea-sick tablets

Kolejne dni wyglądają podobnie. Z rana nurkowania potem statyka i wykłady. We wtorek morze okazuje się dużo bardziej wzburzone niż w poniedziałek. Ku mojemu zdumieniu zaczynam odczuwać mdłości. Nie rozumiem tego, nigdy nie cierpiałem na chorobę morską. Jednak następnego dnia sytuacja się powtarza. Jest mi tak niedobrze, że nie jestem w stanie nurkować. Muszę wyjść z wody, co zresztą niewiele poprawia stan mojego samopoczucia. Leżę na dnie pontonu i z trudem staram się nie zwymiotować. Notis, jeden z instruktorów, doradza mi, żebym zaopatrzył się w aptece w sea-sick tablets czyli pigułki przeciw chorobie morskiej. Wieczorem kupuję je, a na drugi dzień sprawdzam działanie. Okazuje się, że są rewelacyjne – po ich zastosowaniu morze jest gładkie jak stół, wiatr i fale poszły sobie do diabła a moje dolegliwości nie powracają. Na szczęście dla mnie, tak będzie już do końca.

Made by Jacques Mayol

W środę wieczorem wybieramy się wszyscy, kursanci i instruktorzy do restauracji La Kambuza. To miejsce często odwiedzane przez załogę Umberto. Spotykamy się tam o dziewiątej wieczorem. Jedzenia jak na moje, środkowoeuropejskie oczekiwania jest nie za wiele, za to czasu na rozmowy w bród. Umberto co chwila raczy nas opowieściami zaczerpniętymi z jego kariery. W którymś momencie stwierdza : ja i Pipin to jedyni profesjonalni freediverzy na świecie. Nieco zdziwiony zastanawiam się, czyżby woda sodowa uderzyła mu do głowy ? Nie, to byłoby do niego zupełnie niepodobne. Po chwili sprawa się wyjaśnia. Nie chodzi o profesjonalne podejście do tego sportu, ale o to, że jedynie oni dwaj utrzymują się z uprawiania freedivingu, a więc jest on dla nich profesją. To prawda, myślę. Wszyscy pozostali, nawet ci, którzy biją teraz rekordy świata, pracują w innych zawodach. Nurkowanie jest dla nich jedynie (i aż!) pasją, ale nie źródłem dochodów. Mieliśmy dużo szczęścia, mówi Umberto, bo trafiliśmy w odpowiedni czas i ... było nas dwóch. Chodzi o to, wyjaśnia, że mniej więcej wtedy, gdy zaczynaliśmy nasze kariery na ekrany wszedł film „Big Blue”, który zrobił oszałamiającą karierę i wykreował modę na freediving. Film przedstawiał dwóch rywalizujących ze sobą nurków, o całkowicie odmiennych charakterach. Nas też było dwóch, też prześcigaliśmy się w pogoni do głębin i też wyznawaliśmy całkowicie odmienne filozofie nurkowania. Byliśmy więc atrakcyjnym tematem dla mediów, które szybko rozpropagowały nasze nazwiska i uczyniły z nas gwiazdy. Wtedy okazało się, że jesteśmy pożądanymi partnerami dla sponsorów. Wcześniej sponsoring ograniczał się do dostarczenia kombinezonu na rekordową próbę. Później zaczęły się z tym łączyć już konkretne pieniądze.

Tu warto wspomnieć o różnicach pomiędzy Umberto, a jego odwiecznym rywalem, Pipinem. Umberto mówi o sobie i swoim przeciwniku : „I am made by Jacques Mayol, Pipin is made by Enzo Maiorca”. O co chodzi? Umberto na samym początku swojej wielkiej kariery, zaraz po ustanowieniu pierwszego rekordu został zaproszony przez Mayola na Elbę. Tam Jacques wpajał mu swoją filozofię uprawiania freedivingu. Miał powiedzieć mu : na sześć miesięcy zapomnij o głębokościomierzu i stoperze. Wchodź do wody, nurkuj i czerp z tego radość. Nie walcz, patrząc na przyrządy, o każdy kolejny metr czy kolejne dziesięć sekund, zrelaksuj się, rozluźnij wszystkie mięśnie, i nie pchaj się na siłę tam, gdzie jeszcze (!) nie dajesz rady. Nurkuj umysłem, nie mięśniami, ćwicz techniki oddechowe i relaksacyjne jogi. Tymczasem Pipin nurkował z Enzo Maiorcą, który stosował zasady będące jakby zaprzeczeniem podejścia Mayola. Tu liczyły się właśnie mięśnie, siła i trening fizyczny a nie mentalny. Filozofia Mayola, którą Umberto w dalszym ciągu wyznaje kłóci się nie tylko z podejściem Pipina ale również z tym co robi wielu innych współczesnych zawodników. „They push” mówi Umberto, co w wolnym tłumaczeniu ma oznaczać idą na siłę (i na skróty!) - nurkują mięśniami, a nie umysłem. Walczą (trzeba przyznać, że skutecznie!) o uzyskanie jak najlepszych rezultatów ale zapominają o tym co stanowi o pięknie nurkowania bezdechowego. O tym by pod wodą czuć się dobrze, być zrelaksowanym i rozluźnionym. O tym by mięśnie nie były napięte, a ruchy były swobodne i piękne. Zdaniem Umberto nurek powinien poruszać się z gracją. My obserwując go powinniśmy mieć wrażenie, że nurkowanie nie sprawia mu najmniejszego wysiłku, a on sam czuje się jak ryba, nomen omen, w wodzie. Również z tych powodów Umberto tak wielką wagę przykłada do techniki nurkowania. Tylko dysponując doskonałą techniką można osiągnąć to pożądane wrażenie piękna i swobody i dzięki temu zbliżyć się do granic własnych możliwości. Umberto uważa, że przykładem nurka, który spełnia te warunki jest Grek Giankos Manolis, który ku zdumieniu wszystkich w 2001 roku na Ibizie, jako kompletnie nieznany nikomu zawodnik zanurkował na 81 metrów, co było wówczas głębokością tylko o jeden metr mniejszą niż rekord świata. Giankosa Umberto przeciwstawia herosowi ostatnich lat Herbertowi Nitschowi, który wprawdzie osiąga jeszcze bardziej niewiarygodne głębokości, ale w jego ruchach nie widać tej swobody, luzu i piękna. Jego technika jest toporna i nieelegancka. Herbert ma wielki dar od Boga, mówi Umberto, ale powinien więcej czasu poświęcić na to, by w pełni ten dar rozwinąć i wykorzystać. Opanowanie doskonałej techniki poruszania się oraz umiejętności rozluźniania i relaksowania pod wodą wymaga dużo czasu, dlatego wielu współczesnych zawodników, wśród nich Herbert, wybiera drogę na skróty – na siłę. Jednak zdaniem Umberto tylko w sposób, który wpoił mu Jacques Mayol, a który teraz on sam propaguje wśród swoich uczniów można dotrzeć do prawdziwych granic własnych możliwości. Jest to droga dłuższa, ale prowadzi dalej.

Prawie byłem na Capo Testa

Na czwartek po południu Umberto zapowiada wycieczkę na Capo Testa. To znajdujący się w odległości około 4 kilometrów od Santa Teresa półwysep oddzielony wąską groblą od Sardynii. Tam wśród skał o niesamowitych, wyrzeźbionych przez erozję kształtach Umberto zwykł był odprężać się i medytować. Dostaniemy się tam samochodami. Oprócz auta należącego do samego Umberto jest też kilka innych, którymi paru kursantów przyjechało na Sardynię. Dzielimy się więc na 4-5 osobowe grupki przypisane do konkretnego samochodu i czekamy na sygnał do odjazdu. Jestem trochę zmęczony po nurkowaniu i wykładzie, więc leniwie zastygam w fotelu kątem oka obserwując Marka, z którym mam jechać. Po chwili czując, że przysypiam sięgam do kieszeni po drobne na kawę z automatu. Kiedy wracam z kubkiem w ręku Marka nie ma na poprzednim miejscu. Nerwowo rozglądam się dookoła i widzę, że wszyscy śpiesznie opuszczają centrum. Nigdzie nie mogę znaleźć ani Marka ani innych ludzi z mojej grupki. Wychodzę na zewnątrz biegnę w górę ulicy, potem w dół i ... nic. Nie ma ich. Ponawiam próby ale wreszcie zaczyna do mnie docierać, że nawaliłem. Nie dopilnowałem odjazdu i na Capo Testa się nie dostanę. Jasna cholera! Jestem wściekły na siebie i na Marka, który ulotnił się nie dając mi żadnego znaku. Wieczorem Mark puka do moich drzwi. Dlaczego nie pojechałeś, pyta. Wyjaśniam mu okoliczności. Okazuje się, że Mark nie wiedział, że jesteśmy w tej samej grupie. Mimo to przeprasza mnie i opowiada, że na miejscu przeprowadzili kilka znanych już z wcześniejszych zajęć ćwiczeń oddechowych, po czym przez godzinę pogrążali się w stanie relaksu. Samo miejsce, jak mówi, jest rzeczywiście cool, ale nie było żadnych nowości ani z teorii ani z praktyki. Oddycham z ulgą, czyli nie straciłem wiele. A jeśli chodzi o samo Capo Testa, to obiecuję sobie, że przynajmniej jeden z dwóch dni, które zostaję na Sardynii po zakończeniu kursu wykorzystam na indywidualną wycieczkę w to niezwykłe miejsce.

Let them try!

Znów przypominają mi się cytaty z Big Blue. Let them try! – I niech próbują! Tak, mając na myśli swoich rywali, dumny Enzo zwraca się do sędziego zawodów po wynurzeniu z wyjątkowo głębokiego nurkowania, którym odzyskuje palmę pierwszeństwa wśród najlepszych nurków świata. Dziś my będziemy próbować. Piątek to ostatni „prawdziwy” dzień kursu (w sobotę czekają nas tylko płytkie zabawy na wraku). Wszyscy ostrzą sobie zęby na poprawienie swoich rekordów życiowych. Ja nie żywię takich nadziei. Jestem chyba bardziej niż inni zmęczony upałem, brakiem wystarczającej ilości snu i codziennymi zajęciami od rana do wieczora. Mimo to liczę na osiągnięcie przynajmniej 45 metrów w najmniej wytężającej konkurencji - Variable Ballast. Niestety, nie mogę wyrównać ciśnienia i muszę puścić windę przed 43 metrem. Mój partner w tym nurkowaniu - René, podobnie jak kilku innych kursantów dociera do 50 metra. Jedna ze Szwajcarek zalicza 40 metrów w monopłetwie, co staje się nieoficjalnym, żeńskim rekordem tego kraju, ale chyba największe wrażenie na wszystkich robi Nowozelandczyk William. Dzień wcześniej zrobił 50 metrów w płetwach, a dziś podejmuje próbę w swojej ulubionej konkurencji – Unassisted (czyli bez płetw). Dociera do 42 metra, co jeszcze kilka lat temu byłoby najlepszym wynikiem na świecie. Teraz brakuje mu jeszcze 18 metrów do rekordowego wyczynu Topi Lintukangasa (60 metrów), ale kto wie co będzie za rok? William, jak twierdzi jego przyjaciel, pół życia spędził na łodzi. Tym czym dla nas było podwórko lub boisko, dla niego była woda. Jak sam mówi o sobie wyrównywanie ciśnienia nie stanowi dla niego żadnego problemu. Może robić to w każdej chwili i w każdych okolicznościach, bez względu na to czy ma zatkany nos czy nie, otwarte czy zamknięte usta. Nawet rozmawiając jest w stanie równocześnie wyrównywać ciśnienie. Jak to robi? Sam nie wie. Stało się to dla niego tak naturalne i intuicyjne, że nie umie tego wytłumaczyć. Kiedy spotykam Williama w poniedziałek po skończeniu kursie, mówi mi, że teraz zamierza zostać na Sardynii i, o ile Umberto się na to zgodzi, pomagać mu w prowadzeniu centrum i trenować, trenować i jeszcze raz trenować razem z nim. Biorąc to wszystko pod uwagę i to, że przez najbliższe dwa lata William może się całkowicie skoncentrować na nurkowaniu, bo nie musi pracować (!!!), myślę że Topi Lintukangas wkrótce może doczekać się poważnego konkurenta.

Komentarz: 4 lata później moja przepowiednia się spełnia - William Trubridge, bo to o niego chodzi, po raz pierwszy zostaje rekordzistą świata w nurkowaniu bez płetw schodząc na głębokość 81 metrów. Potem jeszcze kilkukrotnie wynik ten poprawia dochodząc w 2009 roku do 88 metrów
/
William Trubridge w Dean's Blue Hole na Bahamach William Trubridge

Kto tu jest mistrzem?

W sobotę - zakończenie kursu. Zamiast jak zwykle wzdłuż liny tym razem nurkujemy rekreacyjnie, na leżącym na głębokości 15-20 metrów wraku. Najpierw dobieramy się w pary. Nurkować będziemy na zmianę, kiedy jeden będzie pod wodą, drugi zaasekuruje go z powierzchni. Mark, mój partner, zgłasza problemy z wyrównywaniem ciśnienia. Nic dziwnego, od dziś ma lekką infekcję. Po niecałej pół godzinie wynurza się z maską wypełnioną czerwoną cieczą. Z nosa leci mu krew. Na dziś to koniec nurkowań dla niego. Dobrze, że to ostatni, a nie pierwszy dzień kursu. Obaj wciągamy się na pokład pontonu i odpoczywamy, pijemy. Dolegliwości Marka przechodzą, ale oczywiście nie wraca on już do wody. Co innego ze mną, po kilkunastu minutach zakładam płetwy i znikam w gąszczu nurków poszukując kogoś z kim mógłbym się na zmianę asekurować. W międzyczasie moją uwagę przykuwa postać spoczywająca w bezruchu jakieś 16-17 metrów pode mną. Obserwuję ją przez przedłużającą się chwilę, wreszcie zaczynam z niepokojem spoglądać na zegarek. Mija 30 sekund, minuta, półtorej. Co się dzieje?! Czyżby stracił przytomność? Może trzeba interweniować? Jednak po uważnym przyjrzeniu się leżącej sylwetce zaczynam rozumieć – to jeden z naszych instruktorów. On chyba wie co robi? I rzeczywiście, po następnych 30 sekundach postać powoli zaczyna się wynurzać i bez problemów dociera do powierzchni, ale ... o dziwo po chwili jej miejsce zajmuje kolejny nurek!

Dopiero następnego dnia dowiaduję się od innych kursantów, co w istocie miało miejsce. Otóż nurkowanie na wraku, będące akcentem kończącym każdy kurs, jest okazją do rywalizacji pomiędzy instruktorami. Kolejno schodzą oni na głębokość, na której spoczywa wrak i wykonują tam jak najdłuższe statyki. Tym razem najlepszy czas uzyskał Marco. Wprawdzie po wynurzeniu z trudem łapał powietrze, jakby był na pograniczu samby, ale uzyskał wynik aż 4 i pół minuty! Na głębokości 17 metrów, do której najpierw trzeba było dopłynąć! Kiedy wszyscy instruktorzy wykonali już swoje statyki przyszła pora na Umberto. Tego dnia nie miał on ochoty na współzawodnictwo, jednak nie miał wyjścia – wszyscy nurkowali, ty też musisz - tak zadecydował Marco. A więc cóż było robić, Umberto wziął oddech i opadł na wrak. Kiedy wynurzył się nie widać po nim było nawet śladu niedotlenienia. Wykonał najpierw płytki, spokojny wydech i zaraz potem równie spokojny wdech. Pełna kontrola, a czas ... wszyscy z niedowierzaniem spoglądali na zegarki - 6 minut i 10 sekund! Chyba nikt nie ma wątpliwości, kto tu jest mistrzem?

/

Wracając do portu ostatni raz uczestniczymy w wyścigach pontonów. Silniki znów ryczą na najwyższych obrotach. Łodzie wyprzedzają się raz po raz, bryzgi wody ochlapują nas. Niestety, wszystko co dobre się kończy. Cumujemy, wynosimy mokre kombinezony i płetwy do centrum nurkowego. Następują wymiany pozdrowień, adresów e-mailowych, pamiątkowe zdjęcia i po raz ostatni schodzimy do portowego snack baru na lunch. Tu w leniwym rytmie toczymy rozmowy na różne tematy, niekoniecznie związane z nurkowaniem i wreszcie w kilka osób umawiamy się na wieczór, na pożegnalną, wspólną kolację.

Piwne rozmowy o nurkowaniu czyli miłe złego początki

O 21:00 spotykamy się w jednej z niezliczonych, okolicznych restauracyjek, zajmujemy miejsca i zaczynamy dzielić się naszymi doświadczeniami. Opowieści sypią się jak z rękawa. Pierwsze skrzypce gra René, przesympatyczny grubas z Malty. René zawsze zdumiewał mnie w czasie naszych wypraw na morze. Na pontonie, kiedy w niemiłosiernym upale płynęliśmy na miejsce nurkowań wszyscy ubrani byli co najwyżej do połowy, w spodnie nurkowe, a mimo to było nam potwornie gorąco. Tymczasem René zdawał się nic sobie nie robić z palącego słońca. Cały czas siedział zapięty pod szyję w kompletnym, czarnym kombinezonie i sprawiał wrażenie jakby lejący się z nieba żar jego jednego nie dotyczył. Jeszcze bardziej zdumiewał tym co robił pod wodą. Po osobniku jego tuszy spodziewałem się niezgrabnych ruchów i lichych osiągnięć. Tymczasem ... jako jeden z nielicznych nie tylko potrafił poruszać się z gracją, ale też demonstrował nienaganną technikę, w której nawet sam Umberto z trudem doszukiwał się uchybień, no i ... w dodatku nurkował całkiem głęboko. Ale cóż, René brał udział w kursie już po raz drugi, to przynajmniej w części go usprawiedliwia. W czasie naszego spotkania René przytacza relację ze swojego ostatniego nurkowania na windzie, w którym osiągnął wymarzone 50 metrów. Oto jego słowa : „Kiedy winda zatrzymała się spoglądam na komputer i odczytuję 48,3 metra. Nie myśląc wiele puszczam uchwyt, i opadam pozostające do dna półtora metra. Ponownie kontroluję wskazania. Tym razem jest to 49,5 m. Lewa ręka z przyrządem wędruje na samo dno : 49,8 i ... koniec! Dalej jest już tylko piasek. Cooo? Myślę. 20 centymetrów ma mi zabraknąć do pełnej pięćdziesiątki?! O, niedoczekanie! Zasiadam więc na dnie i spokojnie kopię w piasku dołek. Rzut oka ku górze, a tam oniemiały instruktor przygląda mi się z takim wyrazem twarzy, jakby chciał natychmiast wysłać mnie do wariatkowa. Jeszcze tylko kilka sekund, dołek jest już odpowiedniej głębokości. Wkładam lewą rękę i z satysfakcją odczytuje 50,0! OK, teraz mogę już wracać.”

Tymczasem przyglądam się siedzącej obok Szwajcarce Klaudii i ze zdumieniem zauważam, że rogówki jej oczu pokryte są czerwonymi plamami wewnętrznych wylewów. Co się stało – pytam - pokazując na jej oczy. To stara sprawa – odpowiada - z pierwszego dnia kursu. Jestem początkująca i kiedy zjechałam na windzie na 20 metrów zapomniałam wyrównywać ciśnienie w masce. Jak mogłaś tak po prostu o tym zapomnieć - pytam. Widzisz, mówi, tuż przede mną i jednocześnie jako pierwszy w naszej grupie nurkował ten przemądrzały Niemiec – Andreas. Wiesz, on jest instruktorem AIDA, więc chyba uznał, że musi nam wszystkim pokazać jak głęboko potrafi nurkować. Zażyczył sobie opuścić windę na samo dno, gdzieś pomiędzy 45, a 50 metrem. Kiedy wynurzył się, maskę miał nie na twarzy, lecz gdzieś na czubku głowy. Z nosa lała mu się krew. Wyglądał tak, jakby za chwilę trzeba go było odwieźć do kostnicy. Byłam przerażona, ale kiedy próbowaliśmy mu pomagać, zaczął wrzeszczeć – zostawcie mnie, to u mnie NORMALNE! Wtedy dopiero przeraziłam się na dobre! Za chwilę mam wykonać pierwsze w życiu nurkowanie na windzie, a tu okazuje się, że NORMALNIE wraca się z niego brocząc krwią! Po tym wszystkim, gdyby mój chłopak nie dodał mi otuchy, nigdy bym się nie zdecydowała wejść na windę. Jednak przemogłam się i zanurkowałam, tyle ... że z wrażenia zapomniałam o ciśnieniu w masce.

Kalmar, czyli koniec żałosny

Przy piwie i jedzeniu wartko toczą się kolejne opowieści. Wszyscy zamawiają następne dania. Ja postanawiam być oszczędny i poprzestaję na jednej porcji. Widząc to pozostali usilnie namawiają mnie na ciąg dalszy, ale odmawiam. Zobaczę co dostaniecie, może wtedy się zdecyduję, mówię dla świętego spokoju. Na stole pojawiają się kolejne talerze. Z rosnącym zainteresowaniem przyglądam się rybie, która ląduje przed Philipp’em. Wokół rozchodzi się smakowity zapach. Nie mogę się powstrzymać, odkładam plan oszczędzania na jutro, i wskazując na porcję Philippe’a mówię : TO! Posługujący się włoskim Vernon składa zamówienie w moim imieniu. Jednak po chwili z niepokojem zaczynam śledzić poczynania Philippe’a. Zamiast delikatnie rozdzielać dzwonka „ryby” widelcami, z wyraźnym wysiłkiem kroi swoją porcję przy użyciu noża. „Ryba” nie chce się poddać. Z otchłani niepamięci zaczyna docierać do mnie przeoczone uprzednio słowo, którego Vernon użył w rozmowie z kelnerem. Chryste, nie! To niemożliwe, czyżby miał to być ... kalmar?! Wiem, że niektórzy są ich miłośnikami, ale dla mnie jest to kawałek starej gumy, umaczany w nieświeżym, rybim oleju. Czuję jak na moim czole pojawiają się krople potu. Co robić, myślę gorączkowo. Jest już za późno na zmianę zamówienia, a w dodatku sam je przecież wybrałem. Cholerny kalmar! A mogło być tak dobrze, myślę, z rozpaczą przyglądając się krwistemu befsztykowi z polędwicy, który dopiero przed chwilą dotarł przed oblicze René. Tymczasem minuty płyną, a mój kalmar nie pojawia się na stole. Wszyscy kończą już swoje porcje i zaczynają przymierzać się do opuszczenia restauracji – czeka nas jeszcze ostatni punkt programu – lody na rynku. W moje serce zaczyna wstępować nadzieja, widzę już światełko w tunelu. Może kelnerka zapomniała o mnie, mówię. Jeśli tak, to możemy już iść. Ależ skąd, oburzają się pozostali uczestnicy biesiady, nie możemy pozbawić cię takiej przyjemności! Vernon przywołuje kelnera. Jeśli rzeczywiście zapomnieli, szepcę, to powiedz mu, żeby dali sobie spokój. Nie jestem głodny. Jednak negocjacje trwają podejrzanie długo. Światełko w tunelu blaknie. Po chwili Vernon odwraca się do mnie z hiobową wieścią – danie będzie gotowe za 5 minut! Światełko rozbłyska z potężną siłą, ale nie jest to wylot tunelu, lecz rozpędzona lokomotywa! Kalmar ląduje przede mną! Mam wrażenie, że wszyscy przyglądają mi się z tym szczególnym rodzajem zainteresowania, jakie poświęca się szamocącemu się w pajęczynie owadowi, do którego właśnie zbliża się pająk. Powoli odpiłowuję pierwszy kęs i ostrożnie wkładam go do ust. Żuję starannie, wreszcie przełykam pilnując by na mojej twarzy nie pojawił się żaden grymas. W milczeniu mijają kolejne minuty. Docieram do połowy porcji i nie mogę już więcej. Odsuwam talerz od siebie. Co się stało ?! Nie smakuje ci?!!! Pytają ze zdumieniem pozostali. Ależ skąd, nie to chodzi, przecież mówiłem wam, że po prostu nie jestem głodny, tłumaczę się bez przekonania. Philippe patrzy na mnie jak na zbrodniarza. No wiesz, zmarnować takie żarcie! Jak możesz?! Ogarnia mnie przerażenie, nie wiem co powiedzieć. Wreszcie, rzucając mi pełne pogardy spojrzenie Philippe zdecydowanym ruchem przysuwa talerz do siebie mówiąc: ja to dokończę! Oddycham z ulgą. Jestem skompromitowany, ale uratowany.

Czas wracać, niestety

W poniedziałek jeszcze raz zaglądam do centrum No Limits. Właściwie nie bardzo wiem po co? Umberto jest na jakimś ważnym spotkaniu. Nie ma też instruktorów. Znikli wszyscy żywo dyskutujący przez cały miniony tydzień kursanci. Całe centrum jest opustoszałe. Nie widać prawie nikogo. Tylko Elena - dziewczyna z biura kręci się niemrawo po okolicy, sprawiając wrażenie jakby nie miała nic do roboty. Widzę też jakiegoś nie znanego mi mężczyznę manipulującego przy butlach powietrznych i to wszystko. Nawet malutka szopa, która zawsze zawalona była naszym sprzętem świeci teraz pustkami. Nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Zaczynam powoli popadać w nastrój nostalgiczny, więc żeby temu zapobiec żegnam się z Eeleną prosząc o przekazanie pozdrowień Umberto i czym prędzej wynoszę się. Jest mi jakoś smutno, jak zawsze gdy kończy się coś fajnego. Ruszam w górę w kierunku hotelu. Po drodze nadziewam się jeszcze na objuczonego bagażami Williama, który musi wyprowadzić się z wynajmowanego pokoju i czasowo przenosi swoje rzeczy do bazy nurkowej. Pomagam mu dotaszczyć się na miejsce i jeszcze raz, tym razem już definitywnie i naprawdę po raz ostatni opuszczam centrum.

/
Ja i Umberto


Tomek "Nitas" Nitka


Komentarze

Brak dodanych komentarzy. Moe czas doda swj?

Dodaj komentarz

Zaloguj si, aby mc doda komentarz.

Oceny

Tylko zarejestrowani uytkownicy mog ocenia zawarto strony

Zaloguj si lub zarejestruj, eby mc zagosowa.

Brak ocen. Moe czas doda swoj?
Wygenerowano w sekund: 0.02
1,978,313 Unikalnych wizyt